ďťż

I kiedy znowu przemówił, jego głos zabrzmiał spokojnie i rozsądnie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
— Towarzystwo nigdy by się nie zgodziło na misję samobój- czą, Annę. Jeśli teraz nie będzie można podjąć wyprawy z powodu braku dostatecznej pewności co do jej powodzenia, będziemy po prostu czekać, dopóki taka szansa nie zaistnieje. Już teraz plany przewidują zaopatrzenie na dziesięć lat, na wypadek gdyby subie- ktywny czas podróży okazał się dłuższy, niż zakładają fizycy. Specyfikacja wymaga asteroidu odpowiednio dużego, by zabez- pieczyć masę paliwa niezbędnego na podróż w obie strony, plus dodatkowe sto procent. Kto wie? Może atmosfera na planecie nie będzie się nadawała do oddychania, może się okaże, że lądowanie nie będzie możliwe. Jeśli tak będzie, zbierzemy tyle informacji, ile się da, i wrócimy. — Co to znaczy „my"? To już ustalone? Czy ty polecisz? — Ostateczne decyzje dotyczące składu załogi nie zostały jesz- cze podjęte. Ale w końcu ojciec generał jest człowiekiem głęboko religijnym — powiedział nieco ironicznym tonem — i chyba do- strzegł w tym odkryciu palec Boży. — Spostrzegł, że znowu się zachmurzyła, i roześmiał się. — W każdym razie byłoby logiczne wyznaczyć kogoś takiego jak ja. Jeśli nawiązanie kontaktu ze Śpie- wakami jest w ogóle możliwe, lingwista chyba będzie potrzebny. Chciał jej powiedzieć, jak bardzo mu zależy na jej udziale w wyprawie, ale uznał, że jeszcze nie czas. Odsunął krzesło od stołu, wstał, zebrał brudne talerze i zaniósł je do kuchni. Stamtąd, dla niej niewidoczny, zawołał: — Annę, mogę cię o coś prosić? — O co? — zapytała podejrzliwie. — Oczekuję odwiedzin starego przyjaciela. Mogłabyś go ugościć? — Do jasnej cholery, Emilio! Czy w Puerto Rico nie ma restauracji? Nie zamierzam żywić każdego bezdomnego kota na tej wyspie. 134 Wyszedł z kuchni i oparł się o framugę drzwi, skrzyżowawszy ręce na piersi. Za dobrze ją znał. — No dobra, kto to taki? — zapytała szorstko. — Nowoorleański prowincjał Towarzystwa Jezusowego, Dalton Wesley Yarbrough z Waco w Teksasie, Watykanu połu- dniowych baptystów — oznajmił uroczystym tonem, jak mistrz ceremonii zapowiadający wkroczenie ważnej osobistości na salę balową. Złapała się za głowę, uznając się za pokonaną. — Barbecue. Placki zbożowe. Młoda kapusta, czerwona fa- sola i arbuz. Do tego Carta Blanca. Dlaczego ja nie potrafię odmawiać? Mam jakiś cholerny pociąg do gotowania dla obcych. — Więcej luzu, madame — powiedział Emilio Sandoz z te- ksańskim akcentem. — Nie zwali się tu kupa gości, tylko sam wielebny D.W. Yarbrough. Roześmiała się, sięgnęła ręką za siebie, wyłowiła jakiś tom w twardej oprawie i cisnęła w niego. Złapał go jedną ręką i natych- miast odrzucił w jej stronę. O misji już nie rozmawiali, ale zapanowało zawieszenie broni. — Doktorze Quinn, Elaine Stefansky twierdzi, że transmisja ET to oszustwo. Może pan to skomentować? Jimmy'ego przestał już zaskakiwać widok reporterów czyha- jących na niego pod domem o ośmej rano i nie dziwiło go już, że tytułują go doktorem. Przecisnął się przez tłum i ruszył do swo- jego forda. — Bez komentarza — rzucił, wciskając się do samochodu. Dziennikarze otoczyli samochód, wykrzykując pytania i celując w niego kamery. Jimmy opuścił szybę. — Hej, naprawdę nie chciałbym przejechać komuś stopy! Możecie się trochę cofnąć? Muszę jechać do pracy. — Dlaczego nie było więcej transmisji? — Czy dlatego, że przestali nadawać, czy my ich nie słucha- my? — Ależ słuchamy, słuchamy — zapewnił ich Jimmy. Czując 135 na karku przyspieszone oddechy całej społeczności uczonych i sporej części ludzkości, Jimmy zdołał już zorganizować stały nasłuch radiowy z różnych punktów. Nowych transmisji nie było. — Sami też nadajemy, ale minie blisko dziewięć lat, minimum, zanim zorientujemy się, czy zauważyli, że wrzeszczymy i wyma- chujemy rękami — powiedział, podnosząc szybę. — Doktorze Quinn, czy słyszał pan o mongolskich śpiewa- kach humi ? Stefansky twierdzi, że to może być ich muzyka, trochę zmieniona i zagnieżdżona w pliku SETI. Czy to prawda? — Co pan myśli o muzyce sufich, doktorze Quinn? W mediach pojawiło się już mnóstwo sceptyków, oferujących alternatywne wyjaśnienia, eksperymentujących z różnymi mało znanymi tradycjami ludowymi, odtwarzających muzykę od tyłu albo zmieniających częstotliwość, byle tylko wykazać, jak obco może brzmieć muzyka ziemska, zwłaszcza jeśli się ją podda elektronicznej obróbce. — No cóż, to wszystko brzmi dziwnie — odpowiedział Jim- my, wciąż nie mogąc się zdobyć na gwałtowny odjazd — ale żaden z tych dźwięków nie przypomina tego, co złapaliśmy. I nie jestem doktorem, rozumiemy się? Przepraszając głośno, wyprowadził samochód z tłumu, a po- tem ruszył ku Arecibo, gdzie czekał na niego inny tłum. W końcu media zajęły się innymi sprawami. Radioteleskopy na całym świecie wróciły do programów, nad którymi pracowały przed 3 sierpnia. Tylko w Rzymie trwał alert, zakodowane prze- kazy wciąż krążyły po jezuickiej sieci, od ojca generała do pro- wincjałów, od prowincjałów do rektorów, od rektorów do po- szczególnych księży. Przygotowywano wiele praktycznych decy- zji, organizowano naukowe zespoły. Tomas da Silva, trzydziesty pierwszy generał Towarzystwa Jezusowego, wierzył niezachwianie w autentyczność sygnału. Teologiczne podstawy takiej misji wypracowano wiele dziesiąt- ków lat wcześniej, zanim odkryto jakiekolwiek ślady istnienia inteligencji pozaziemskiej: sama refleksja nad skalą Dzieła Stwo- 136 rżenia wiodła do wniosku, że istoty ludzkie nie były jego jedynym celem. Teraz pojawił się dowód. Bóg ma jeszcze inne dzieci. A kiedy nadszedł czas podjęcia decyzji na podstawie tej wiedzy, Tomas da Silva zacytował dumne, ale pozbawione patosu słowa Emilia Sandoza, z którym rozmawiał dzień po odkryciu: „Po prostu nie ma alternatywy. Musimy ich poznać". 30 sierpnia 2019 roku jego osobisty sekretarz, Peter Lynam, ośmielił się otwarcie wyrazić swoje obiekcje, ale ojciec generał tylko się uśmiechnął i powiedział: — Czy zauważyłeś, Peter, że te wszystkie rodzaje muzyki, które brzmią podobnie do naszego pozaziemskiego sygnału, są sakralne z samej swojej natury? — Da Silva był bardzo uducho- wioną osobą i prawie całkowicie pozbawioną instynktu biznes- mena. — Sulicka, tantrycka, humi. To bardzo intrygujące. Peter Lynam nie próbował z tym polemizować, ale było oczywi- ste, że uważa cały projekt za coś w rodzaju poszukiwania Arki Noego. A już na pewno trapiły go rosnące koszty całego przed- sięwzięcia
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.