Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
— Ile czasu przez to stracimy?
— Dwa dni.
— To wiele, bardzo wiele. Musimy niezwłocznie wyruszać!
— Ależ pan w gor±cej wodzie k±pany. Proszę zaczekać! Przywiozłem ze sob± prowiant, musimy najpierw co¶ zje¶ć, potem przyłożę panu ¶wieży opatrunek, dopiero wtedy dosi±dziemy koni.
Jakkolwiek Kortejo czuł się bardzo osłabiony, przywiezione kukurydziane placki, smakowały mu wy¶mienicie. Gdy zjadł rozweselił się nieco, poczuł się lepiej i zacz±ł rozmawiać.
— Wczoraj zdenerwował się pan, gdy spytałem o jego rodzinę?
— Nie o to chodzi. W puszczy każdy ma prawo pytać o krewnych, więc to nic szczególnego, tylko ważniejszy dla mnie był pański opatrunek.
— A czy dzisiaj mogę ponowić to pytanie?
— Nie ma potrzeby się ukrywać.
— Przypomina pan sobie, iż powiedziałem, że nazwisko pana nie jest mi obce.
— Przypominam.
— Ma pan może jaki¶ żyj±cych krewnych, o tym samym nazwisku?
— Nie.
— No to dalsze pytania nie s± konieczne.
— Dlaczego?
— Gdyby miał pan krewnego o tym nazwisku, który jest żeglarzem, to…
— Żeglarzem! — przerwał traper szybko. — Sk±d panu przyszła ta my¶l?
— Bo znam jednego żeglarza o tym nazwisku.
— Czy on żyje?
— Tak.
— To nie ten. Miałem wprawdzie krewnego żeglarza, ale…
— On nazywał się Grandeprise? — przerwał mu Kortejo.
— Nie, nazywał się inaczej, ale przybrał moje nazwisko, aby mnie okryć niesław±, a nawet hańb±.
— Tak, a więc nie jest człowiekiem honoru? Czy jego postępowanie było złe?
— Tak, był piratem!
— Do stu diabłów! — zawołał Kortejo — Co pan mówi, piratem?
— Tak, morskim bandyt±, handlarzem niewolników, słowem podlec z niego.
— Służył na czyim¶ okręcie, czy może sam był kapitanem?
— Był kapitanem.
— A jak się nazywał statek?
— „Lion”.
— Naprawdę? A więc to ten sam, o którym my¶lałem.
— Pan znał tego kapitana?
— Tak jest.
— Ze złej, czy dobrej strony?
— Rozmaicie — odrzekł ostrożnie Kortejo.
— A zna pan jego prawdziwe nazwisko?
— Nazywano go także Czarnym Kapitanem.
— Tak, to on. Ma pan może z nim jakie¶ rachunki do wyrównania, podobnie jak ja?
To pytanie zdradziło Kortejowi, że krewny Landoli nie był przyjaĽnie nastawiony do kapitana, dlatego odpowiedział z większ± pewno¶ci±:
— Tak, mój rachunek także nie jest wyrównany.
— W takim razie zapewniam pana, że go nie wyrównasz, bo on nie żyje.
— Wie pan to z cał± pewno¶ci±?
— Trupa jego wprawdzie nie widziałem, ale jestem pewny, że umarł. Szukałem go bez ustanku dniami i nocami. Byłem przepełniony nienawi¶ci± i chęci± zemsty. Niejednokrotnie siedziałem mu na karku, zawsze jednak potrafił zwiać. Wreszcie dotarłem do ostatnich ¶ladów. Okręt, na którym się znajdował zaton±ł, a więc kapitan także musiał zgin±ć.
Ostatnie słowa wypowiedział z tak± zawzięto¶ci±, że głos jego stał się bardziej podobny do syku węża niż do ludzkiej mowy.
Kortejo spytał:
— Nienawidził go pan?
— Nienawidziłem i to bardzo mocno, jak tylko człowiek potrafi.
— Mimo tego, że był pana krewnym?
— On był nawet moim przyrodnim bratem.
— Zapewne musiał panu wyrz±dzić wielk± krzywdę. Ciekawo¶ć Korteja wzrastała z każd± chwil±. Traper milczał jaki¶ czas, a potem powiedział:
— To był wcielony diabeł. Od czasu jak mój ojciec ożenił się z t± kobiet± nie zaznałem ani chwili spokoju, ani chwili szczę¶cia.
— Jego matka była wdow±?
— Tak, mój ojciec też był wdowcem. Moja matka umarła przy moim porodzie. Ojciec był kolonist±. Miałem już dwadzie¶cia lat i byłem zaręczony z piękn±, dobr± jak anioł… Wła¶nie w tym czasie mojemu ojcu nagle wpadł do głowy powtórny ożenek. W Nowym Orleanie poznał wdowę po jakim¶ Hiszpanie i nie namy¶laj±c się długo poj±ł j± za żonę i wprowadził do domu.
— To przykra sprawa.
— To akurat mało mnie obchodziło. Mój ojciec był przecież panem swojej woli i mógł robić co chciał, ale ta wdowa przywiodła ze sob±, swego dziewiętnastoletniego syna. Nie ma co długo opowiadać, ten łotr uwiódł moj± narzeczon±, zastrzelił mego ojca, nie do¶ć tego, podejrzenia zrzucił na mnie. Uwięzili mnie. Tylko pomocy przyjaciół mogę zawdzięczać, że udało mi się umkn±ć. On naturalnie osi±gn±ł swój cel, został jedynym spadkobierc± maj±tku, który wła¶ciwie należał do mnie. Ale to nie wszystko! Wkrótce przepu¶cił cały maj±tek. Kiedy wydał ostatni grosz z powrotem rzucił się na morze, bo już przedtem był żeglarzem.
— Nie starał się pan zem¶cić?
— Niby jak? Nie ¶miałem przecież wracać do kraju. Dopiero po latach, kiedy urosła mi broda i kiedy zmieniłem się na tyle, że nie potrzebowałem się obawiać rozpoznania, powróciłem. Niestety za póĽno! Byłem biednym, aby móc zbudować sobie własny jacht i udać się za nim w pogoń, poszedłem do kopalni złota. Dzięki Bogu powiodło mi się. Po czterech latach zaoszczędziłem trochę grosza i mogłem rozpocz±ć pogoń za morderc± ojca, uwodzicielem mojej narzeczonej, rabusiem mojego szczę¶cia.
— Pogoń się nie udała?
— Niestety. Jak już wspomniałem byłem tuż za nim, ale złapać go nie mogłem. Pieni±dze się rozeszły, znowu byłem ubogi i nie pomszczony. Ten łotr mi uciekł i przepadł bez wie¶ci.
— Dlaczego nazywał się Grandeprise?
— Bo to moje nazwisko. Chciał, by cały ¶wiat usłyszał je, zapamiętał, że zaginiony morderca własnego ojca jest owym osławionym czarnym kapitanem.
— Do diabła. Temu facetowi, towarzyszy dowcip nawet przy czynieniu zła.
— Dowcip? Ja to nazywam diabelskim charakterem.
— Jakie było jego prawdziwe nazwisko?
— Landola, Henryk Landola.
— Do stu piorunów? Nie pomy¶lał pan o tym, że on może nadal żyć pod swoim prawdziwym nazwiskiem.
— Nie.
— Proszę mi nie wzi±ć tego za złe, senior, ale muszę panu powiedzieć, że nie jeste¶ zbyt sprytny, by móc złapać takiego człowieka jak czarny kapitan.
— My¶li pan, że jako pirat może występować pod prawdziwym nazwiskiem?
— To nie chodzi o to, ale mógł przecież zaprzestać pierwotnego zatrudnienia. Jeżeli zajmuje się czym¶ porz±dnym może bez hańby wrócić do pierwotnego nazwiska. Zreszt± nie chcę się rozwodzić na darmo, powiem panu krótko, że pański przyrodni brat żyje.
— ¦więty Boże! Czy to prawda?
— Oczywi¶cie
|
WÄ…tki
|