ďťż

Na tle udekorowanego drzewami kwitnących jabłoni wnętrza pokazała się mała dziewczynka w ludowym kostiumie z okolic Łącka...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Towarzyszył jej z taśmy magnetofonowej chór zespołu pieśni i tańca „Lachy". Za małą wyszła druga, nieco starsza, potem trzecia, kilkunastoletnia, za nimi po kolei trzej chłopcy. — Są to kostiumy nasze, sądeckie, znane wszystkim doskonale spódnice w kwiaty, wyszywane gorsety, haftowane koszule. Pokazujemy je, bo wydobyte zostały ze starych kufrów i skrzyń, naprawione, odświeżone. Gdyby nie nasza dzisiejsza wystawa, może by już nigdy nie ujrzały światła dziennego. Szóstka tanecznym krokiem wybiegła za kulisy. Na podium pociemniało. Lampka bateryjna w ręku Eli wyłowiła postać, na której widok cała sala huknęła śmiechem i rozklaskała się. — Ten jegomość — mówiła Ela — wydobyty został z różnych kufrów i strychów. Mówi o nim poeta: „Ubrałem się, w com ta mioł, sam tatulo na mnie wdzioł". Przebieraniec miał długie włosy w rozwianych kosmykach i takąż brodę, na głowie resztki cylindra, frak z jedną połą i jednym rękawem, tors nagi, na nagiej szyi wielki kolorowy plastron obszarpanego krawata. Długie nogi tkwiły w za krótkich spodniach w paski, gołe stopy w dziurawych tenisówkach. — Oto marzenie nastolatków. Coś bezpreten- 165 sjonalnego, a oryginalnego, na każdą okazję, na każdą porę roku, tak w mieście, jak na wsi. Proszę zwrócić uwagę na wytworność i ekspresję modela. Jak na wezwanie „model", dotąd nieruchomy, zawirował rękami i nogami, upodabniając się do wiatraka nagle potrąconego, zrazu lekkim, a potem coraz silniejszym prądem powietrza. W takt wiatrakowego ruchu coś trzeszczało i skrzypiało, jakby miał się za chwilę rozsypać. Ale dało się wyróżnić słowa i melodię ballady podwórzowej: Kończy się szybko moda, jak wietrzyk mija styl i tylko w stawie woda zatrzyma kilka chwil. Długie włosy, krótkie włosy, tytus, jeż, z tej epoki zrywaj boki, jeśli chcesz. Bo śmiech to zdrowie! ????-mini, mini-maxi, midi też, z tej epoki zrywaj boki, jeśli chcesz. Bo śmiech to zdrowie! Choć przypomnę ja ci, bracie, mód stu skok, wszystko było, lecz się skryło w strychu mrok. I to jest prawda! Bo: Kończy się szybko moda, jak wietrzyk mija styl i tylko w stawie woda zatrzyma kilka chwil... Znikł krąg światła z przebierańca, znikł on sam. — Więc zatrzymajmy kilka chwil — powiedziała Elka. — Zatrzymajmy. Scena rozjaśniała się stopniowo, w głębi ukazała się zielona krata z drzewa z powtykanymi bukietami, na wzór dziewiętnastowiecznych „torcików" kwietnych. Zaszumiało coś delikatnie jak papier na wietrze. „W starym kufrze babuni strój przechował się ten" — poinformowała rzeczowo, lecz szeptem, Ela. Zza kulisy wyszła smukła dziewczyna w białej, obcisłej sukni sięgającej kostek. Biała parasolka, obszyta u dołu koronką, rzucała cień na jej jasną, gładką twarz. Ciemne włosy wysuwały się w lokach spod białego kapelusika ze słomki. Zatrzymała się na środku sceny, zamknęła parasolkę, oparła się na jej bambusowym kijku, tanecznym krokiem podeszła do kwiatów, powąchała je, wyrwała jeden, zatknęła za pasek w talii. Uśmiechnęła się: Pierwszy bal, te walczyki leciutkie jak świerszcze, pierwszy bal! Bal z myszką, bal z łezką, bal za mgłą i walczyki, co jeszcze się śnią. Pierwszy bal... — cieniutko przyśpiewywał ktoś niewidzialny. Dziewczyna tańczyła teraz wokół swojej parasolki ustawionej szpicem na deskach sceny, potem z parasolką rozpiętą nad głową. Nagle, jakby uprzytomniła sobie, że nie jest sama, że patrzy na nią zgromadzona publicz- 167 ność, oparła parasolkę na ramieniu i drobniutkim kroczkiem wydreptała za kulisy. Sala huczała od oklasków, a Fredek dwoił się i troił za sceną, by wszystko szło, jak trzeba: aktorzy, światła, rekwizyty. Mimo chłodu pot perlił mu się na czole. O wszystkim musiał pamiętać, wszystkim właściwie pokierować. — Latarka wyżej! Za wysoko. Teraz światło! Przyćmij trochę. Dziękuję, Elizo. Pilnujcie Alka, niech się gdzieś nie zapodzieje. Inka, uważaj na kostiumy. Finał, wszyscy na scenę. W tym rozgardiaszu, w tym zapamiętaniu nie zdołał nawet rzucić kilku słów Maryj ce, choć tak ładnie wypadł jej numer i tak bardzo mu się podobał. Toteż ucieszył się ogromnie, gdy wszystko szczęśliwie minęło, goście bawili się znakomicie, a dziadek zachwycony „białą panienką" zapytał, czy mógłby ją jeszcze raz zobaczyć i porozmawiać. Poparł go dyrektor Brzoza i w ogóle wszyscy, zaciekawieni pochodzeniem sukni. Rozpromieniony Fredek najpierw sam chciał Maryj kę powiadomić o sukcesie i sprowadzić zza kulis, a potem pomagali mu w tym inni. — Ty masz dziś oczy z tyłu głowy — orzekł Alek. — Wody w rzece nie znajdziesz, muzealniku. Ale nie tylko Fredek, nikt nie znalazł Maryjki. — Suknia wisi na manekinie z wikliny. A Maryjki ani śladu. Elka, co z Maryjką? — Nie wiem. Nic mi nie mówiła. — Może ją głowa rozbolała? — Może miała jeszcze dziś coś ważnego do zrobienia? — Popędziło ją z wiatrem. To rodzinne — odezwał się nagle ktoś pilnie przeglądający eksponaty. — Ładna wystawa. Ja też coś przyniosłam, choć trochę się spóźniłam. Wprawdzie to nie takie znowu bardzo zamierzchłe starocie i charakterystyczne nie tylko dla Nowego Sącza, ale w każdym razie związane z przeszłością. Proszę spojrzeć: oto powijaki, w jakie dawniej wiązano niemowlęta. Nic wielkiego, zwykłe szmatki podobne do bandaży, a przecież historia. Och, ten mój strych to lamus bez dna! Śmiechu warte, doprawdy! Że też komuś przyszło do głowy tak mocno krępować taką małą osobę, jak niemowlę! A co do sukni, to posłużyła ona mojej matce do ślubu z ojcem. Wszystko z Nowego Sącza, bo tak postanowili oboje, zakochani w swoim mieście. Materia od kupca w rynku, haft, szycie... od najlepszych w tym zawodzie. I proszę spojrzeć, pięknie wykonane. Te drobniutkie zakładeczki równiutkie jedna w drugą, jak spod linijki, a jak mocno haftki przyszyte, do dziś się trzymają. Na pewno ani lepsza, ani piękniejsza nie byłaby suknia od sławnego Hersego z Warszawy. Ale co tam suknia! Macie tu tyle ciekawych i ładnych rzeczy. Co z tym po zamknięciu wystawy zrobicie? — zwróciła się do dyrektora szkoły. — Och, przepraszam! Gadam i gadam, a zapomniałam się przedstawić. Jestem babką Maryjki, tej, co prezentowała suknię. — Znamy panią doskonale i witamy. A wystawa... Jej los zależy od młodzieży. Myślą o muzeum szkolnym. Trzeba wygospodarować jakieś miejsce. — Jeśli ja im nie wykradnę najlepszych eksponatów do skansenu — skromnie napomknął dyrektor Brzoza. — Co ty na to, Fredek? 169 Chłopak stał bez słowa, trochę jakby uwikłany w swoje myśli. — To dziwne — powiedział powoli. — Dawniej zdawało mi się, że wszystko bym panu oddał dla muzeum albo skansenu, teraz mi szkoda. Wolałbym, żeby to zostało w szkole
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.