ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Na ile można ufać jej słowom! - zapytała Yfandes.
No cóż, raczej nie będę mógł poddać jej działaniu zaklęcia Prawdy - odparł, patrząc w ciemność i wsłuchując się w chrapanie starego Petara, od którego mógłby zadrżeć nawet komin na dachu. - Aczkolwiek... bogowie, pomóżcie mi, mam wrażenie, jak gdyby ktoś robił to za mnie. Musisz chyba przyznać, że jej relacja o naprzemiennym rozpieszczaniu i biciu bez wątpienia tłumaczy reakcje Tashira względem kobiet. Zwłaszcza "matek".
Choć nadal nie wyjaśnia, co zaszło owej tragicznej nocy.
Jedna z dziewcząt mruczała coś przez sen. Vanyel zadrżał i naciągnął wyżej swój pled. Chłód klepiska przenikał przez cienki siennik.
Jest jeszcze coś. Wiem, że jest. Sądzę, że ona, czy też to coś, co kazało jej mówić, wypróbowuje mnie, tylko nie wiem dlaczego. Bogowie, te wszystkie pytania, które chciałbym zadać... dlaczego tylko osobom spokrewnionym z rodziną Remoerdis wolno pracować w pałacu? I dlaczego mam wrażenie, że ta starsza pani ma w sobie... dar? Bądź też jest owładnięta przez zaklęcie. A może i to, i to, nie wiem. Dopóki Verdik przebywa w mieście, nie odważę się tego badać.
Uhm - zgodziła się Yfandes. - Bardzo mądrze. A co on knuje!
Roztacza wokół swe uroki - odparł Valdir. - Ma po swojej strome coraz więcej ludzi stąd. I zgadza się z nimi w każdej kwestii. Trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek, którego moja siostra nazwała żmiją.
- A to ciekawe. Mieszkańcy Lineasu jest przecież okrutnie uparty naród.
- Chyba nawet anioł nie zdołałby nakłonić ich do odmiany ich nastawienia wobec Mavelanów - stwierdził Vanyel. - Jednakże Verdik właśnie to zdaje się czynić.
Petar parsknął, zakasłał i przewrócił się na drugi bok. Na moment zapanowała cisza, potem staruszek parsknął jeszcze raz i chrapanie ustało.
Wykorzystaj okazję i pośpij, póki możesz - surowym tonem poradziła mu Yfandes.
Sen jednak nie chciał nadejść.
Ten wieczór był szczególnie niepomyślny. Nie tylko Bel wznowiła swe umizgi, lecz również Valdir odtrącił zaloty pewnego gościa.
Nawet gdyby nie odczytał piorunującego spojrzenia Bel jako znaku, że ta istotnie nie życzy sobie, aby zadawał się z jej klientami, tego mężczyzny Valdir unikałby i tak. Był shayn, owszem... lecz w taki sposób, że Valdirowi cierpła skóra, zupełnie tak samo jak Bel. Fizjonomii tego człowieka nie można by nazwać odpychającą, było w nim jednakże coś nienormalnego, coś niezdrowego. Był niczym piękna aksamitna rękawiczka naciągnięta na szponiastą łapę. Spoglądał na Valdira z taką żądzą, że temu na samo wspomnienie o tym przechodziły ciarki po plecach. Przywodził on Vanyelowi - nie Valdirowi - na pamięć pewnego maga, który zwał się Krebain.
Nie wiem już, co myśleć. Skoro nie jestem shayn, to dlaczego nie mogę zrobić tego, czego chce ode mnie Bel, i mieć to z głowy? A jeżeli jestem shayn, to dlaczego ten samiec budzi we mnie taką odrazę? Przewrócił się na bok i zwinął w kłębek, broniąc się przed zimnem, głodem i nędzą niepewności swego położenia.
A dziś... o bogowie. Na dodatek jeszcze ta niezdrowa gra, którą prowadziłem dziś z tamtymi służkami. Wodziłem je za nos... wiedząc, że wiodę je w ślepy zaułek. O, tak, udało mi się zdobyć informacje... ale muszę przyznać, że w istocie łudzenie ich i górowanie nad nimi sprawiało mi przyjemność. Na bogów, jakież to było obrzydliwe. I na dodatek posunąłbym się pewnie do jeszcze odważniejszych flircików, gdyby Yfandes nie zagroziła mi solidnym kopniakiem. Zamieniam się w kogoś, kto bardzo mi się me podoba.
Skulił się jeszcze bardziej. Nie wiem już nawet, co tak naprawdę czuję.
Rozdrażniony zaciął usta. Posłuchaj, Van, chyba uczono cię logicznego rozumowania. Mógłbyś więc spróbować posegregować jakoś te wszystkie nie dające ci spokoju sprawy. Może i nie wiesz, co czujesz, ale z pewnością zdajesz sobie sprawę z tego, czego nie czujesz. Dosyć już się nad tym nabiedziłeś ostatnimi czasy! Zastanów się najpierw, co mają ze sobą wspólnego wszystkie rzeczy, które cię nie obchodzą.
Czas najwyższy - Dobiegła go ironiczna uwaga Yfandes.
Przestraszył się... a potem rozgniewał. Niemal już posłał w jej stronę jakąś złośliwą replikę, ale ona zdążyła się już osłonić, on zaś nie był aż tak zły, by przedzierać się przez jej osłony tylko po to, aby ją złajać. Po pierwsze, nie miał pewności, czy starczyłoby mu sił... a po drugie, taki krok mógłby zdradzić go przed Verdikiem.
Ale zrobiłby to z wielką chęcią...
Kilka następnych dni należało do najgorszych w życiu Valdira. Każdej nocy, dopóki nie wyszedł ostatni klient, grając, zdzierał sobie palce do kości. W dzień zaś krył się przed Bel, niestety nie zawsze z powodzeniem. Potulnie, z zaciśniętymi zębami przyjmował jej razy, unikał jej wzmagających się starań usidlenia go i próbował, jak tylko mógł, ograniczyć poniesione z jej ręki obrażenia. Nocami marzł, dniami głodował. To, co w wyobrażeniu Bel nazywało się posiłkiem, ledwie zaspokoiłoby głód myszy. Do tego wszystkiego posępne myśli dotyczące jego własnej osoby nader często spędzały mu sen z powiek.
Co drugi dzień wiernie powracał do malutkiego domu Rety, za każdym razem jednak odprawiano go z kwitkiem.
Wreszcie, po upływie blisko dwóch tygodni - po nie kończącej się serii bezskutecznych prób spotkania się z nią - Reta zgodziła się mówić z nim jeszcze raz.
- Nie byłam pewna, czy wrócisz. - Reta otworzyła mu drzwi, a on wsunął się do malutkiego, nieznośnie wręcz czyściutkiego, ku. Ostrożnie zamknęła drzwi i usiadła na swym miejscu przy kominku. Valdir zajął jedyny wolny mebel służący do siedzenia, taboret
|
WÄ
tki
|