ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Istota twojego zawodu - powiedziała udając się do kuchni, żeby podgrzać obiad - istota ekonomii polega na
umiejętności kierowania przedmiotami na odległość.
Władza nad siłami wytwórczymi społeczeństwa...
- Ja mogę siłą woli poruszać przedmioty - powiedział Wiaczik. Chcesz zobaczyć?
Wciąż jeszcze nie opuszczało go uczucie radości i szczęścia, które przyspieszało rytm serca i domagało się
natychmiastowego działania.
- Denerwujesz się? - zapytała matka. - Nic dziwnego. Straciłeś przecież mnóstwo energii nerwowej.
- Na ulicy zobaczyłem pudełko po zapałkach - powiedział Wiaczik. - O trzy metry ode mnie. I zmieniłem
kierunek jego lotu.
- Wiaczik! - powiedziała mama. - Gdzie położyłeś elenium?
- Mamo!
- Przecież wiesz, jaką troską napawa mnie twój stan psychiczny. Właśnie zakłócenia psychiczne stały się
praprzyczyną mojego zerwania z twoim ojcem.
Wiaczik westchnął. Ojciec, o ile Wiaczik wiedział, psychikę miał w najlepszym porządku. Poza tym miał drugą
żonę, dwoje dzieci i święty spokój. Ojciec
na wszystkie święta przysyłał Wiaczikowi pocztówki z życzeniami, a na urodziny prezenty. Stan szczęśliwej
błogości powoli się ulatniał. Mama szukała w
apteczce elenium. Wiaczik spróbował podnieść pudełko zapałek leżące na kuchence gazowej. Pudełko drgnęło,
poruszyło się, ale nie uniosło do góry.
- Telekineza została potępiona przez naukę - powiedziała mama, rozdzierając opakowanie lekarstwa. - Zażyj
tabletkę, to od razu ci ulży. W przeciwnym
razie trzeba cię będzie zaprowadzić do psychiatry.
Wiaczik naturalnie zażył tabletkę.
- A teraz mógłby pan coś przemieścić? - zapytała Luda. Byli już hotelem.
- Nie wiem - odparł Wiaczik. - Do tego potrzebny jest specjalny nastrój.
- A teraz go nie ma?
- Taki nastrój był tam, pod sklepem.
- I co się stało?
- Nie wiem. Coś się stało.
- Tak - zgodziła się Luda. - Coś się stało.
W ciągu ostatnich paru dni nie udawało się im zostać we dwoję i słodka burza, szalejąca w piersiach Wiaczika
na widok Ludy, nie znajdowała żadnego ujścia.
Przed odjazdem angielscy koledzy wydali na cześć grupy pożegnalną kolację. Maria Pietrowna wygłosiła na niej
dziękczynną orację, mniej więcej dwudziestominutową.
- Jutro - powiedział Wiaczik - będziemy w Moskwie.
- Tak - odparła Luda. - Cieszę się, że pana poznałam.
- Spotkamy się w Moskwie? - zapytał Wiaczik.
- Po co? Przecież to nikomu niepotrzebne...
- Jak to po co? - Ale Wiaczik nie potrafił wymyślić powodu spotkania.
Noc w pokoju, w którym mieszkał Wiaczik z Zawadowskim, minęła nader smutnie. Wiaczik siedział tam w
kompletnej samotności, ukrywając się przed współtowarzyszami
wycieczki, którzy wybrali się na nocny spacer po mieście, i rozmyślał o tym, iż życie może zakończyć się w
trzydziestym piątym roku tegoż życia. Trwanie
i przemijanie żywota zależy wszak od przypadkowych przyczyn, które składają się na ogólny model generalnego
pecha.
Rano Wiaczik i Zawadowski omal nie przespali odjazdu i musieli pakować się w okropnym pośpiechu. Wiaczik
miał w głowie i w piersiach tak ogromną dudniącą
pustkę, że czuł się jak spragniony ziarna elewator zbożowy.
Cała grupa czekała już w autokarze, a damy powitały ich chóralnymi wyrzutami.
Miejsce obok Ludy było wolne, ale Wiaczik przykucnął obok kierowcy. Usiłował sobie przypomnieć, jak brzmi
po łacinie sentencja: "Tak przemija ziemska
sława", ale sobie nie przypomniał.
Dumna samotność Wiaezika została zakłócona w poczekalni, gdzie podeszła do niego Luda i oświadczyła:
- Przykro mi, że tak się stało. Przepraszam..
Luda sięgała mu ledwie do ramienia, głos jej drżał.
- Ryczałam przez całą noc - powiedziała. - W ogóle to ze mnie okropna beksa.
- Nie wiedziałem - powiedział Wiaczik cicho.
- Proszę zapisać sobie mój telefon do pracy - szepnęła Luda. Jeśli ma pan ochotę.
- Naturalnie - odparł Wiaczik. - Zadzwonię natychmiast, jak tylko wywołam zdjęcia.
Zapowiedziano ich lot.
W samolocie siedzieli obok siebie.
- Czuję się teraz znacznie lepiej - wyznała Luda, kiedy samolot kołował na pas startowy.
- Nie wiesz - powiedział Wiaczik - nie masz pojęcia, że teraz mógłbym dla ciebie zrobić wszystko.
To uczucie przepełniało go całego, uniosło się aż do gardła. Wiaczik odrzucił do tyłu głowę, żeby się nim nie
zakrztusić.
Władza Wiaczika nad przedmiotami, nad całym światem rzeczy była tak ogromna, że mógłby jednym ciosem
zwalić do Tamizy Opactwo Westminsterskie lub odwrócić
bieg Nilu. I jak na złość pod ręką nie było ani jednego przedmiotu, którym można byłoby manipulować bez
obawy, że się kogoś obrazi lub skrzywdzi.
Samolot zamarł w oczekiwaniu na sygnał startowy. Silniki huczały głucho, zbierając siły do ryku przy wzlocie.
Wiaczik wyobraził sobie srebrzystą rozległość
aparatu zakończoną płetwą steru wysokości. Ostrożnie chwycił za tę płetwę, uniósł samolot i zaczął obracać go
wokół własnej osi.
Ktoś krzyknął z przerażenia.
Luda spojrzała na Wiaczika i spostrzegła, że jego miękka, mięsista twarz nabrała twardego wyrazu. Jego
napięcie było tak wielkie, że dziewczynie zaparło
dech w piersi.
- Wiaczik - szepnęła, kładąc mu rękę na kolanie. - Wiaczik, nie trzeba. Wierzę panu.
Ale Wiaczik mimo wszystko obrócił samolot o trzysta sześćdziesiąt stopni, postawił na miejsce i dopiero wtedy
otworzył oczy, uśmiechnął się i przykrył
dłonią malutką rączkę Ludy.
Start został wstrzymany do chwili zbadania, co właściwie przytrafiło się samolotowi. Luda udawała, że gniewa
się na Wiaczika, chociaż była niezmiernie
dumna, że to na jej cześć wyprawia takie okropne psikusy
|
WÄ
tki
|