ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Trevayne parsknął śmiechem, a Miriam zaciągnęła się mocno dymem, przyglądając się
im obu z głębokim namysłem.
* * *
Po przybyciu na Xanadu wszyscy zainteresowani wpadli w wir nowych zajęć.
Uzgadnianie szczegółów było tak intensywne, że dopiero po prawie tygodniu Trevayne
i Sanders mogli porozmawiać prywatnie, choć w gabinecie tego pierwszego i w kwestiach
dotyczących najbliższych manewrów floty.
- Jesteś pewien, że nie chcesz się zabrać? - spytał Trevayne. - Widowisko będzie
naprawdę niezłe, mogę ci obiecać.
- Dzięki, Ian, ale po przelocie tutaj mam naprawdę dość podróży. Na starość człowiek
przestaje lubić statki kosmiczne.
Trevayne prychnął, ale na wszelki wypadek nie dodał, że gdyby Sanders był młodszy, nie
zostawiłby go z Miriam na tej samej planecie.
- Prawdę mówiąc, ostatnio jestem chronicznie zmęczony - dodał Sanders. - Myślę, że
nadal nie przestawiłem się na tutejszy dwudziestodziewięciogodzinny dzień. Z wiekiem traci
się zdolność adaptacji i to nie jest żart. Mimo to nie zrezygnowałbym z przybycia tu. Ziemia,
a zwłaszcza rząd zaczynają mnie nudzić.
Trevayne przez długą chwilę wpatrywał się w blat biurka - najwyraźniej wzmianka
o rządzie skierowała jego myśli na nowe tory. W końcu uniósł wzrok i spytał z wahaniem:
- Jeżeli nie masz nic przeciwko, to chciałbym wiedzieć... jak dobrze znasz Oskara
Dietera?
- Osobiście wcale. Nie jest specjalnie towarzyski i ostrożnie zawiera nowe znajomości.
A dlaczego pytasz?
- Byłem ciekaw, co o nim myślisz.
- Czyli mówiąc po ludzku, zastanawiasz się, jakim cudem człowiek odpowiedzialny za to
całe bagno skończył jako premier? - uśmiechnął się Sanders. - Właściwie głównie drogą
eliminacji. Wszyscy inni delegaci Planet Korporacji byli za bardzo zdyskredytowani,
a potrzebny był ktoś, komu zwolennicy Taliaferra nie postawiliby się sztorcem. W sumie
mieliśmy szczęście, że się zgodził. Tym bardziej że musiał dobrać sobie ministrów z całego
wachlarza: od Amandy Sydon, która dostała skarb, po Rogera Hadada, który objął MSZ. On
sam połączył funkcję premiera i ministra obrony, co dało mu sensowną podstawę działania.
Teraz rzeczywiście ma pełną kontrolę i naprawdę całkiem nieźle sobie radzi.
- Cieszę się, że masz o nim tak dobrą opinię - powiedział wolno Trevayne. - Przyznam,
że trochę mnie martwi ta polityka de facto uznająca Republikę. Naturalnie to prywatna opinia,
bo publicznie słowa o tym nikomu nie pisnąłem. Ale... cóż, nic na to nie poradzę, ale sądzę,
że przegraliście połowę wojny, przyjmując semantykę przeciwnika. Ten sam błąd twoi i moi
przodkowie popełnili w XX wieku.
- To nie była łatwa decyzja - przyznał Sanders. - Ale jeśli prowadzi się wojnę
z wrogiem, którego istnienia prawnego się nie uznaje, powoduje to olbrzymie kłopoty,
czasem wręcz trudne do wyobrażenia. Podobnie było w czasie amerykańskiej wojny
secesyjnej sześć wieków temu. Rząd USA nigdy nie uznał Konfederacji za odrębne państwo,
ale w praktyce tak ją traktował pod wieloma względami. Na przykład ogłosił blokadę, co
z definicji można zrobić tylko w stosunku do państwa. Pewnie najwłaściwszym
rozwiązaniem byłoby ogłoszenie tych portów w stanach, które przyłączyły się do
Konfederacji, za zamknięte dla zagranicznego handlu, tyle że jedynym skutkiem czegoś
takiego byłoby zrobienie z USA pośmiewiska na arenie międzynarodowej.
- Wiem, natomiast nie wiedziałem, że jesteś miłośnikiem historii.
- W przeciwieństwie do ciebie nie jestem. - Sanders uśmiechnął się złośliwie i skłonił,
nie wstając z fotela. - Ale ostatnio było tyle poszukiwań precedensów prawnych i innych, że
przestudiowano pod tym kątem wszystkie wojny domowe w dziejach Ziemi, i chcąc nie
chcąc, musiałem się zapoznać z wynikami tych analiz. Od dawna nic podobnego nikomu się
nie przytrafiło, toteż trzeba było sięgnąć głębiej i Dieter kazał przekopać wszystkie archiwa...
Wiesz, jednym z jego atutów jest drobiazgowość. Bardzo dba o szczegóły. Innym zaś to, że
ma odwagę realnie oceniać sytuację i stawiać jej czoło bez samooszukiwania się... To nie jest
łatwe i częste u polityków. Dieter nabrał doświadczenia od dnia zabójstwa MacTaggart.
Teraz dopasował się idealnie do tradycji Federacji, która nigdy nie była przecież monolitem.
Państwem scentralizowanym i owszem, ale nie monolitem ideowym. Powstańcy doskonale
zdawali sobie sprawę, że taka struktura w skali międzyplanetarnej po prostu nie może istnieć,
i dlatego wybrali jeszcze luźniejszy system. Realiści natomiast od dawna mieli świadomość,
że Federacja może funkcjonować jedynie jako swego rodzaju ramy, w których rozmaite
kultury i interesy będą współistnieć dzięki kompromisom w rozmaitych kwestiach. A Dieter
przede wszystkim ma dar trafnej oceny charakterów i przydatności ludzi do wypełniania
określonych zadań. W końcu ściągnął mnie z emerytury, nie?
I uśmiechnął się niewinnie.
* * *
Sanders wstał zza swego zawalonego papierami biurka i przeciągnął się. Wszyscy
przydzieleni mu przez Trevayne'a pracownicy już dawno poszli do domów, a on jak zwykle
poszerzył grono najdłużej siedzących w ratuszu pracusiów. Był typową sową i lubił
pracować w nocy, zresztą z racji dłuższej o dziewięć godzin doby planetarnej miał
wrażenie, że nie dosypia, nawet gdy szedł spać o rozsądnej godzinie. Teraz jednak naprawdę
miał dość, więc wyłączył światło i skierował się ku drzwiom. I zatrzymał się, widząc
w drzwiach sekretariatu prowadzących na korytarz oświetloną padającym z niego światłem
postać.
- Dobry wieczór, Kevin - powitała go Miriam. - Mogę wejść?
- Naturalnie - zaprosił ją, zapalając światło i cofając się w stronę biurka.
Oboje usiedli i przez moment w pokoju panowała niczym nie zmącona cisza.
Przerwał ją Sanders:
- Czemu zawdzięczam twoją wizytę?
Widział ją pierwszy raz od odlotu Trevayne'a na manewry, toteż pytanie było jak
najbardziej uzasadnione
|
WÄ
tki
|