ďťż

Mimo że zejście Graubarda widziało kilku niezainteresowanych świadków, roze- szła się plotka, że poleciłem dr Alsever wykończyć go - ponie- waż sam spaprałem sprawę, a...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Tymczasem, zgodnie z Uniwersalnym Kodeksem Wojskowej "Sprawiedliwości", Graubard nie zasługiwał na żaden proces. Wystarczyło mi powiedzieć: "Ty, ty i ty. Wyprowadźcie tego człowieka i zabijcie go". I biada żołnierzowi, który odmówiłby wykonania tego rozkazu. Moje stosunki z podwładnymi poprawiły się - w pewnym sensie. Przynajmniej pozornie traktowali mnie z większym sza- cunkiem. Jednak podejrzewałem, że choć częściowo jest to tani respekt, jaki budzi każdy drań, który udowodnił, że jest niebez- pieczny i nieobliczalny. Tak więc teraz miałem nowy przydomek - "Zabójca". A już zacząłem się przyzwyczajać do "Starej Cioty". Baza szybko wróciła do rutyny ćwiczeń i oczekiwania. Nie- mai nie mogłem doczekać się Taurańczyków; chciałem, żeby wszystko rozstrzygnęło się, tak czy inaczej. Żołnierze radzili sobie z tą sytuacją znacznie lepiej niż ja - z oczywistych względów. Mieli konkretne obowiązki i sporo wolnego czasu na zwykłe żołnierskie sposoby leczenia nudy. Moje obowiązki były bardziej urozmaicone, ale dawały niewiele satysfakcji, ponieważ problemy, przed jakimi stawałem, były trudne do rozwiązania; tymi łatwymi i przyjemnymi zajmowały się niższe szarże. Nigdy nie przepadałem za sportem czy grami, ale stwierdzi- łem, że poświęcam im coraz więcej czasu, traktując jako rodzaj zaworu bezpieczeństwa. Po raz pierwszy w życiu, w tym ciasnym, wywołującym klaustrofobię otoczeniu, lektura ani nauka nie przy- nosiły mi odprężenia. Tak więc ćwiczyłem z innymi oficerami szermierkę na pałki i szable, trenowałem do krańcowego znużenia na przyrządach, a nawet w swoim gabinecie zawiesiłem linę do wspinania. Większość oficerów grała w szachy, ale zazwyczaj ogrywali mnie - a jeśli wygrałem, miałem wrażenie, że chcą mi poprawić humor. Słowne gry były zbyt trudne, ponieważ mój język był archaicznym dialektem, którym oni posługiwali się z trudnością. Natomiast mnie brakowało czasu i zdolności, aby opanować "współczesny" angielski. Przez jakiś czas Diana podawała mi psychostymulanty, jednak ich dawki kumulowały się w organizmie - stopniowo i niemal niezauważalnie popadałem w uzależnienie - więc przestałem je brać. Potem próbowałem psychoanalizy u porucznika Wiłbera. To okazało się nieporozumieniem. Chociaż z czysto naukowego punktu widzenia wiedział wszystko o moich problemach, nie mówiliśmy tym samym językiem kulturowym; j ego rady dotyczą- ce miłości i seksu brzmiały tak, jakbym to ja tłumaczył czternasto- wiecznemu chłopu pańszczyźnianemu, jak ma radzić sobie z pa- nem i plebanem. I właśnie na tym polegał mój problem. Byłem pewny, że pora- dziłbym sobie z napięciami i frustracjami związanymi z dowodzeniem, jak również z tym, że jestem zamknięty w jaskini z ludźmi, którzy czasami wydawali się tylko odrobinę mniej obcy niż nieprzyjaciel, a nawet z graniczącym z pewnością przekonaniem, iż wszystko to zakończy się męczeńską śmiercią w niesłusznej sprawie - gdybym tylko mógł mieć przy sobie Marygay. To uczucie narastało w miarę upływu miesięcy. Wiłber potraktował to bardzo surowo, oskarżając mnie o ro- mantyczne pozerstwo. Powiedział, że wie, co to miłość: sam był kiedyś zakochany. Zróżnicowanie seksualne partnerów nie ma tu nic do rzeczy - w porządku, mogłem się z tym zgodzić; takie idee były modne jeszcze w czasach moich rodziców (chociaż w moim pokoleniu napotkały pewien, łatwy do przewidzenia, opór). Jednak miłość, powiedział, miłość to delikatny kwiat; miłość to kruchy kryształ; miłość to niestabilne połączenie o ośmio- miesięcznym okresie półtrwania. Bzdury, odparłem, i oskarżyłem go o noszenie kulturowych klapek na oczy. Trzydzieści wieków przedwojennego społeczeństwa nauczyło nas, że miłość jest jedy- ną rzeczą, jaka może trwać po sam grób, a nawet jeszcze dłużej, i gdyby urodził się, a nie wykluł, nie musiałbym mu tego wyjaś- niać! W tym momencie Wiłber zrobił kwaśną, wyrozumiałą minę i uznał, że jestem ofiarą własnych seksualnych frustracji i roman- tycznych złudzeń. Patrząc na to z perspektywy czasu sądzę, że obaj mieliśmy przy tym świetną zabawę. Jednak nie zdołał mnie wyleczyć. Zyskałem nowego przyjaciela, który przez cały czas siedział mi na kolanach. Był nim kot, który miał niezwykły talent do unikania ludzi, którzy lubią koty, natomiast czepiał się osób cierpiących na katar sienny albo nie znoszących sprytnych ma- łych zwierząt. Jednak mieliśmy ze sobą coś wspólnego, gdyż - o ile wiedziałem - był jedynym oprócz mnie heteroseksualnym samcem w tych okolicach. Oczywiście był wykastrowany, ale w tych okolicznościach nie robiło to większej różnicy. 6. Minęło dokładnie 400 dni od dnia, gdy rozpoczęliśmy budowę. Siedziałem przy biurku, nie patrząc na nowy wykaz służb sporządzony przez Hilleboe. Kot leżał na moich kolanach, głośno mrucząc, chociaż wcale go nie głaskałem. Charlie rozparł się na krześle, przeglądając coś w czytniku. Zadzwonił telefon i usły- szałem głos komandor Antopol. - Są tutaj. - Co? - Powiedziałam, że są tu. Taurański kosmolot właśnie wy- szedł z pola kolapsarowego. Prędkość 0,8 c. Deceleracja trzydzie- ści g. Mniej więcej. Charlie pochylał się nad moim biurkiem. - Co jest? Zepchnąłem kota z kolan. - Jak długo? Kiedy ruszysz w pościg? - zapytałem. - Jak tylko się rozłączysz. Przerwałem połączenie i podszedłem do komputera taktycz- nego, bliźniaczej kopii tego, który znajdował się na pokładzie "Masaryka II" i miał z nim bezpośrednią łączność. Podczas gdy próbowałem wydusić z niego jakieś dane, Charlie majstrował przy wyświetlaczu. Był to hologram o powierzchni około metra kwadratowego i grubości pół metra, zaprojektowany tak, aby ukazywał pozycję Sade-138, naszej planety oraz paru innych kawałków kamienia w tym sektorze. Zielone i czerwone punkciki pokazywały odpo- wiednio nasze i taurańskie jednostki. Komputer orzekł, iż minimalny czas potrzebny Taurańczy- kom na decelerację i powrót na tę planetę to trochę ponad jede- naście dni. Oczywiście pod warunkiem stosowania maksymal- nych przyspieszeń i hamowań -jednak wtedy moglibyśmy ich wytłucjak muchy. Dlatego, tak samo jak my, będą losowo zmie- niać kierunek lotu i stopień przyspieszenia
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.