ďťż

Krüger–bej osobiście odprowadził nas na statek, chcąc dopilnować, aby nam niczego nie brakowało...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Długo machał chusteczką na pożegnanie, życząc nam udanego pościgu. ZNÓW NA ZACHODZIE Od czasu opisanych zdarzeń minęły cztery miesiące. Trzy upłynęły na zmaganiu się niezmiernie drogiej mi osoby ze śmiercią. Mówię tu, oczywiście, o moim przyjacielu Winnetou. Natura jego, na ogół bardzo odporna, nie zniosła pobytu w Afryce. W Marsylii nadarzyła się szybka sposobność podróży tylko do Southampton. Ledwo okręt podniósł kotwicę, cierpienie zbiło Winnetou z nóg. Myśleliśmy początkowo, że to choroba morska. Jednak zawezwany lekarz stwierdził poważne niedomagania układu pokarmowego. Musieliśmy przerwać podróż i zaopiekować się przyjacielem. Wynajęliśmy willę w Southampton i tam przenieśliśmy bardzo wycieńczonego chorobą Winnetou. Apacz, choć tyle razy śmierć zaglądała mu w oczy, teraz musiał mocować się z wrogiem ukrytym i zdradzieckim, którego nie sposób było zidentyfikować. Czytelnik nie wątpi chyba, że nie myśleliśmy o niczym innym, tylko o pielęgnowaniu drogiego przyjaciela. Dzień i noc siedzieliśmy na zmianę u jego wezgłowia i nie szczędziliśmy żadnych zabiegów, byle zmusić chorobę do odwrotu. Dopiero w trzynastym tygodniu lekarze oświadczyli, że kryzys minął i chory potrzebuje jedynie odpoczynku i spokoju. Spokoju i odpoczynku! Apacz uśmiechnął się przy tych słowach, lecz na jego wychudłej jak szkielet twarzy uśmiech wyglądał raczej jak grymas bólu. — Spokoju? — oburzył się. — Nie pora na to obecnie! Odpoczynku? Czyż Winnetou może odpocząć tu, na tym posłaniu, w tym kraju? Dajcie mu prerię, zwróćcie mu jego prastare lasy — wówczas odzyska siły. Musimy stąd wyjechać! Moi bracia wiedzą, jak palące wołają nas sprawy. Wiedzieliśmy bardzo dobrze. Rzecz oczywista, że nie zaniedbaliśmy niczego, co mogło zapobiec planom obu Meltonów, zmierzających do zagarnięcia milionowej spuścizny. A zatem natychmiast po wylądowaniu w Southampton depeszowałem do młodego adwokata Freda Murphy’ego do Nowego Orleanu. Ponieważ depesza nie wracała, uważałem, że ją otrzymał. W ślad za depeszą wysłałem obszerny list ze szczegółowym opisem naszych przeżyć i przygód. Prosiłem o zaaresztowanie Meltonów, skoro tylko zjawią się w Nowym Orleanie, i o zatrzymanie ich do naszego przybycia. Po trzech tygodniach nadeszła odpowiedź. Adwokat dziękował za ostrzeżenie i zawiadamiał o poczynionych krokach. Jako przyjaciel Smalla Huntera zajął się tak pilnie odszukaniem spadkobiercy i całą sprawą, że został mianowany przez sąd egzekutorem testamentu. Otrzymawszy moją depeszę i list, natychmiast przekazał je władzom i dołączył do akt. Wkrótce potem zgłosił się rzekomy Hunter. Oczywiście, aresztowano go wraz z ojcem. Wyglądał jak wykapany Small Hunter i znał najtajniejsze jego sprawy. Gdyby nie mój list, nie wahano by się przyznać mu bez żadnych trudności całej wielomilionowej schedy. Na skutek mego zawiadomienia zbadano go jednak i stwierdzono istotnie, że posiada normalne stopy, podczas gdy prawdziwy Small Hunter miał, jak wiadomo, dwanaście palców u nóg. Ponadto adwokat prosił, abym przesłał dokumenty, które posiadam, a które są mu niezbędne do szybkiego zakończenia sprawy. Przypuszcza bowiem, że my trzej nie będziemy mogli rychło przyjechać, szybkie zaś postępowanie leży w interesie właściwych spadkobierców. Musiałem mu przyznać słuszność, Jednakże jakiś głos wewnętrzny ostrzegał mnie, abym nie wysyłał dokumentów. W takim porcie jak Southampton można było dostać wszystkie poważniejsze zagraniczne dzienniki. Przeglądałem codziennie trzy najpoczytniejsze pisma z Nowego Orleanu, a jednak żaden nie wspominał ani słowem o całej aferze. Zrodziły się we mnie podejrzenia. Po namyśle postanowiłem napisać do adwokata, że dokumenty są zbyt wielkiej wagi, aby powierzać je niepewnej poczcie morskiej. Jeśli jest biegłym i przezornym prawnikiem, o czym nie mam powodu wątpić, pochwali jedynie moją ostrożność. Wyłuszczyłem w liście wszystko i znów po trzech tygodniach otrzymałem odpowiedź. Fred Murphy nie odmawiał mi pewnej słuszności, ale mimo to prosił, bym dokumenty przesłał przez zaufanego człowieka. Ja zaś nie kwapiłem się do wysyłki, tym bardziej, że gazety z Nowego Orleanu po dawnemu nie wspominały o aferze. Wysłałem również list do pani Marty Werner i do jej brata skrzypka. Zawiadomiłem ich o wszystkim i zapewniłem, że na pewno obejmą sukcesję, której usiłowali ich pozbawić obaj Meltonowie. Na list ten nie otrzymałem jednak odpowiedzi. Wreszcie zdrowie Winnetou poprawiło się o tyle, że mógł wychodzić z domu. Zaproponowałem mu, aby pozostał w Southampton do całkowitego wyzdrowienia, nam zaś pozwolił wyjechać do Nowego Orleanu. W odpowiedzi obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem i zapytał: — Czy brat mój mówi poważnie? Czy brat mój zapomniał, że Old Shatterhand i Winnetou nie rozstają się nigdy? — Tu zachodzi wypadek wyjątkowy. Sprawy naglą, ty zaś nie odzyskałeś jeszcze w pełni zdrowia. — A jednak pojedziemy! Ja tak chcę. Niech mój brat dowie się, kiedy odpływa najbliższy okręt do Nowego Orleanu. Howgh! Skoro wyrzekł to słowo, próżno byłoby się upierać, musiałem być posłuszny jego życzeniu. Po upływie czterech dni wsiedliśmy na pokład. Nasz niepokój był istotnie zbyteczny. Winnetou odzyskał siły z podziwu godną szybkością i zanim przybyliśmy do Nowego Orleanu, czuł się nie gorzej niż przed chorobą. Po zameldowaniu się w hotelu, udałem się do adwokata sam jeden, ponieważ obecność moich przyjaciół była zbyteczna. Łatwo odszukałem jego mieszkanie i biuro
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.