ďťż

- Już zaczęłam myśleć, że ostatecznie zdecydowałeś się na związek platoniczny...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Dźgał ją jak szalony, falował, tracił kontrolę nad zmysłami. - Czy to wystarczająca odpowiedź? - szeptał, lecz jej słowa zagubiły się w jękach i spazmach. Wdrapali się na najwyższy szczyt rozko- szy, możliwy do osiągnięcia przez mężczyznę i kobietę. - Cliff - Po pewnym czasie Pat przemówiła pierwsza. - Co... co będzie, gdy armia zrobi porządek z tą całą krabią sprawą? To znaczy... co stanie się z nami? Już nic nie będzie nas tu trzymało, prawda? - Nic - pocałował ją znowu. - Już nic nie będzie nas tu trzymało. Myślę, że wtedy pojedziemy do Londynu. - Pojedziemy? - zapytała drżącym głosem. Ta myśl nie dawała jej spokoju od czasu, gdy kochali się po raz pierwszy. - Pojedziemy - zapewnił ją. Jej palce powędrowały w dół, próbując pobudzić go po raz drugi. Rozdział ósmy Sam Owen zawsze łowił ryby nocą. Robił tak od młodości. Doświadczenie nauczyło go, że gdy nie ma tego przeklętego promu, który płoszy ławice, powoduje wiry przy ujściu, to i połowy są lepsze i jest więcej miejsca do poruszania się wokół przystani w Barmouth. Poza tym lubił pływać w księżycowe noce. Był silnym, małomównym, czterdziestodwuletnim mężczyzną. Morze stanowiło dla niego sens życia. Miał jedno jedyne życzenie - nie umrzeć przypadkiem na suchym lądzie. Gdy nadejdzie jego czas, pragnął odejść w spokoju - w swoim małym rybackim kutrze, daleko na otwartym morzu. Wtedy fale poniosą go hen, hen, gdzie nikt go nie odnajdzie. Nie przejmował się ostrzeżeniami policji i Sił Zbrojnych. No więc dobrze, coś się stało na Wyspie Muszli. To było i c h zmartwienie. Dziesięć kilometrów w górę wybrzeża to przecież duża odległość! A ci głupcy, którzy się utopili? To prawdopodobnie skurcz. Sam Owen czuł się pojednany z całym światem, gdy jego łódź bujała się leniwie na falach w 91 samym środku ujścia rzeki poza przystanią. Jutro księżyc nie będzie sprzyjał połowom. Zapalił fajkę i odprężył się. To był dobry tydzień. Pół godziny później wiedział, że trafił na połów swojego życia. W sieci było coś wielkiego, co przechylało łódź na rufę. Cokolwiek to było, szarpało jak szalone. Wyciągając sieć, miał przed oczami drugiego Moby Dicka. Woda spieniła się. Dziób łodzi uniósł się w górę, a Sam Owen walczył. Za wszelką cenę musiał utrzymać równowagę łodzi. Nie mógł jednak sobie poradzić. Pozostała ostateczność. Będzie musiał przeciąć sieć i puścić wolno to, co się do niej dostało. Światło księżyca odbijało się od stalowego ostrza jego noża, gdy wychylił się i zaczął ciąć. Widział, jak w środku coś się szamocze. Na Boga! Co to było? Nóż był tępy. Nie mógł więc szybko przeciąć sieci i uciec. Teraz musiał się mozolić, piłując opornym ostrzem. Gdy wychylił się za burtę, coś pochwyciło go za nadgarstek. Coś, co było ostre jak brzytwa. Zanim się zorientował, jego zakrwawiona dłoń wraz z nożem wpadła z głuchym pluskiem do morza. Na srebrzystej tafli wody szybko rozprzestrzeniała się matowa, czerwona plama. Krzycząc, zatoczył się do tyłu. Krew trysnęła z kikuta strumieniem. Na próżno usiłował zata- 92 mować jej upływ za pomocą natłuszczonej szmaty, którą gwatłownym ruchem przytknął do otwartej rany. Szkarłatna ciecz zalała mu twarz, oślepiła. Łódź przechyliła się znowu i na rufie pojawiły się wielkie szczypce. Dwoje błyszczących oczu wpatrywało się w mężczyznę, który był teraz łatwym łupem. Gigantyczny krab wyczuł krew. Ludzką krew. Niezdarnie zaczął się wdrapywać na pokład. Sam Owen przez czerwoną mgiełkę dostrzegł zbliżającego się potwora. Zdjął go blady strach. Zatoczył się na dziób. Krew nadal tętniła z odciętego nadgarstka. Wiedział już, że tak czy inaczej umrze. Albo wykrwawi się na śmierć, albo ta apokaliptyczna bestia dopadnie go i pożre. Jego myśli zwróciły się w stronę morza. Zapragnął, aby słona woda oraz żyjące w niej ryby, które zawsze były dla niego pokarmem teraz napełniły jego płuca. Zdecydował się na śmierć, o której od dawna marzył. Mimo ubywających szybko sił, przechylił się i wyskoczył za burtę. Kleszcz zacisnął się wokół jego kostki. Sam wiedział, że traci stopę. Ale jakie to teraz miało znaczenie? Odniósł wrażenie, że zimna woda przywraca mu siły. Instynktownie próbował płynąć, lecz okazało się to niemożliwe. Czuł, że opada coraz niżej. Dotknął dna. Znowu zobaczył przed sobą czerwoną mgłę 93 i wokół pełno jarzących się oczu. Coś uchwyciło go za szyję. Było ostre. Kiedyś czytał o rewolucji francuskiej. Podobno gilotyna była bezboles-na. Zaraz się o tym przekona. Ciemność zamknęła się nad nim. O godzinie 1.25 rozpoczęła się inwazja na Barmouth. Księżyc, choć już nie w pełni, nadal sprzyjał zamiarom krabów. Kilka nocy temu zauważono by je z pewnością wcześniej, ale i tak nie wpłynęło by to na ostateczny rezultat. Pierwsi zobaczyli kraby żołnierze w czołgu na nadbrzeżu. - Patrz! - kanonier potrząsnął swoim kolegą, budząc go ze snu. - Są tutaj! W ciągu kilku sekund działo zostało wycelowane w najbliższego kraba. Dokonano niezbędnych namiarów - z tej odległości spudłować wydawało się niemożliwością. Działo wypluło pocisk prosto w skorupę zwierzęcia. Krab przewrócił się, fragmenty pancerza fruwały w powietrzu. - Dostałem go! - zatriumfował kanonier. - Niezwyciężony? Więcej ołowiu! Damy im nauczkę! Naładował działo ponownie i wycelował w pełzającą masę, lecz zatrzymał się, bo zobaczył niespodziewany ruch. - Do diabła! - przeklną!. - Ten drań się podnosi! 94 Rzeczywiście, potwór wstawał z trudnością, jadowicie błyskając oczami. Wsparty przez inne kraby odzyskiwał równowagę. Trudno było uwierzyć, że nie odniósł żadnych obrażeń, a pocisk drasnął tylko pancerz. - Niemożliwe! - wymamrotał kapral. - Nic by tego nie wytrzymało - przynajmniej na tę odległość! - A jednak wytrzymało - wtrącił kanonier, biorąc następny namiar. - Widzisz tamtego drania? Wielki jak dom jednorodzinny. Zobaczymy, co na to powie! Dźwięk eksplozji rozniósł się po nadbrzeżu. Król krabów został siłą pocisku odrzucony do tyłu, lecz nie upadł. Przez kilka sekund jakby czekał oszołomiony, po czym ruszył dalej. Jego armia, w liczbie przynajmniej stu krabów, szła za nim. Ogłuszający klekot wdzierał się w mózg. Wielki kleszcz przeciął powietrze i zatrzymał się, wskazując na czołg. Nie mogło być mowy o pomyłce. - Zamknąć właz! - wrzasnął kanonier. - Idą w naszym kierunku! Ktoś zatrzasnął wieko włazu. Żołnierze poczuli się bezpieczniej. Wróg był zbyt blisko, aby oddać jeszcze jeden strzał. Będą musieli wytrzymać w tym pudle, dopóki nie nadejdą posiłki. Kapral zapalił papierosa. Ręce mu się trzęsły. - Tutaj się do nas nie dobiorą - zaniósł się 95 nerwowym śmiechem, który rozbrzmiał głuchym echem w ograniczonej przestrzeni
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.