ďťż

Chwyciły się za ręce i zaczęły ostrożnie iść przez jeżyny, wciąż rozmawiając ze sobą...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Nie zauważyły jeszcze Cala, zatrzymały się. Marcella wyciągnęła rękę i przycisnęła czubek nosa Lucy wskazującym palcem wydając bzyczący dŽwięk. Dziecko zanosiło się piskliwym śmiechem. Cal poczuł się tak samo, jak tamtego wieczoru na dachu pod oknem łazienki. To było coś, czego nie powinien był oglądać, w czym nie powinien brać udziału. Odwrócił się od okna i usiadł z płytką szyby w dłoniach. Zadziwiające, jak była czysta, prócz ciemnozielonych krawędzi. Różnica między morską wodą w kuble a samym morzem. - Cal? - usłyszał głos Marcelli zza pustej ramy okiennej, potem wsunęła się tamtędy jej głowa. - Czy jesteś przyzwoity? - Staram się być - odparł Cal. - Cal? - pisnął głos dziecka naśladującego matkę, kiedy Marcella podniosła ją, by włożyła głowę w otwór. - Cześć - rzekł Cal. - śliczny dzień dzisiaj. Czy masz czas, by pójść na jeżyny? - Zaczekaj chwilę, aż przyłożę te szyby. - Co to za dziwna gramatyka? - O co ci chodzi? - Mówi się, że się wkłada jakieś rzeczy, nie przykłada. - To mój prostacki język i twoja ignorancja w kwestii szyb. Lucy powąchała kit i stwierdziła: - śmierdziuszek. - Wezmę koszyki i przyjdę po ciebie. - Zgoda. Kiedy odchodziły, Marcella pochyliła się, słuchając, co dziecko ma jej do powiedzenia, aż głosy ich stłumił mur. POszli polami do długiej ścieżki, która oddzielała farmę Mortonów od sąsiedniej. Dziecko na tyle przywykło do Cala, że maszerowało teraz między nimi, trzymając oboje za ręce. W drugim ręku Marcella niosła kosz. Lucy od czasu do czasu unosiła nogi i nieśli ją wtedy niczym zaśmiewającą się żabę. - Kocham takie dni - oznajmiła Marcella. - Są rześkie. Zupełnie jakbyś patrzył przez soczewkę. - Cal przytaknął. Kiedy weszli na pole, widok przed nimi rozciągał się na mile. - Czy nie jest to piękne miejsce? - Cal znowu skinął głową. - Tylko mi przytakujesz. Czyż taki widok dla ciebie nic nie znaczy? - Wiejski krajobraz, głęboka zimowa zieleń opadała w dal aż do błękitnego masywu gór Slieve Gallon. Przecinały go rzadkie pasma drzew i żywopłotów. Tu i ówdzie widać było czerwone stodoły i białe szczyty dachów, okna z daleka błyszczały jak diamenty. Krowy, wszystkie zwrócone w tym samym kierunku, wyskubywały swoją drogę przez pole. - Nie całkiem. Urodziłem się tutaj. Patrzę na to przez całe życie - odpowiedział Cal. - To zbyt przypomina hodowlany kombinat. Jest w tym za dużo pieniędzy. Lubię patrzeć na Donegal, tam nic nie rośnie. Plaże, moczary i góry. Wspiął się na furtkę i przejął dziecko z rąk Marcelli, potem, kiedy ona sama przechodziła, podał jej dłoń. Kiedy zeskakiwała, wyczuł lekkie drżenie z wysiłku. - Chciałabym wyjechać i zamieszkać gdzieś we Włoszech - powiedziała. - Z powodu takich kłopotów? - Nie, chyba nie dlatego. Tam jest po prostu cudownie. - Nie ma miasta nad Rzym - wtrącił Cal, ale ona nie zwróciła na to uwagi. - Ciepło, dŽwięki, zapachy, wszystko jest inne. Byłeś tam kiedyś? - Nie, ale byłem w Croke Park w Dublinie na Festiwalu Irlandzkim. Uśmiechnęła się, otworzyła koszyk i wyjęła z niego następny. Większy podała Calowi. Otworzyła ten drugi i wyjęła jeszcze jeden, mniejszy. - Ile ich tam masz? - Ten jest ostatni. - Najmniejszy podała LUcy i zaczęli zbierać jagody wśród splątanych krzaków wzdłuż ścieżki. PIerwsze jeżyny zadudniły głucho o dno koszyka Cala. Trzymali się blisko siebie, jak stadko zwierząt pasących się koło krzaków. - Włosi w pewien sposób bardzo przypominają Irlandczyków. Przyjacielskość, religijność, rodzina i to, że zabijają siebie nawzajem. Dlaczego narody, które mają opinię gościnnych, są także najbardziej gwałtowne? - Zbadaj to na moim przykładzie. - Mieszkańcy Glasgow są tacy serdeczni, tak samo mafia. Ale Anglicy są zimni jak ryby, jednakże w Londynie nigdy nie czujesz się zagrożony. - To dlatego, że oni wszyscy są tutaj, noszą mundury i starają się wydusić nas jak pluskwy. - Jesteś bardzo antybrytyjski. - Tak. - Uważałam, że mnie to wszystko nie dotyczy. Noszenie nazwiska D'Agostino stwarza pewien dystans do tego. Ale kiedy zabijają ci męża, musisz się w to włączyć, chcesz czy nie. A co z tobą? - Ja chciałbym zobaczyć zjednoczoną Irlandię, ale jeszcze nie wymyśliłem, w jaki sposób można by to najlepiej zrobić. - Przykro mi z tego powodu. - Jakiego? - Irlandii. Jest jak dziecko. Skupiona tylko na przeszłości i teraŽniejszości. Przyszłość jakby nie miała znaczenia. - Przyszłość będzie miała znaczenie tylko wtedy, gdy wyniosą się stąd Brytyjczycy. Dłonie ich pokłuły kolce, palce zabarwiły się na fioletowo. Lucy zebrała tylko trzy czy cztery twarde zielone kulki jagód, więc Cal po cichu wysypał jej zawartość swego, do połowy wypełnionego koszyczka. Największe jagody przy lekkim dotknięciu nieuchronnie wpadały w gąszcz krzaków. Zbierali tak przez godzinę, rozmawiając i żartując. Im bardziej Cal był szczęśliwy, tym bardziej robiło mu się smutno. Chciał wyznać jej wszystko, wypłakać się i otrzymać rozgrzeszenie. Widział w wyobraŽni taką scenę: ona trzyma go w ramionach, pociesza; ale wiedział jednocześnie, jak wyglądałoby to w rzeczywistości, i taka wizja go przerażała. - Czy popełniłaś kiedykolwiek jakiś naprawdę zły czyn? Wykrzywiła się do niego i odparła: - Tak, właśnie ukłułam się w palec. - Wyssała go i trzymała w pewnej odległości, aby mógł zobaczyć jasny paciorek krwi. - Chyba nie powinienem zadawać kobiecie takiego pytania. - Nie. W porządku. - Zastanowiła się przez chwilę, wciąż wysysając palec. - Owszem. Nawet sporo. - Więc nie mogły być naprawdę złe. NO, na przykład? Usiadła na skrawku kamienia nie oplecionego pędami jeżyn. W głębi ścieżki Lucy mówiła coś do siebie. - Był kiedyś pewien chłopiec, który umówił się ze mną na randkę. - Mówiła tak wolno, jakby wyznawała coś bardzo dla niej ważnego. - Było to w Portstewart. Chyba go lubiłam, dlatego że był bardzo nieśmiały. Powiedziałam o tym kilku swoim przyjaciółkom i one całkiem go ośmieszyły. Dziewczyny, które wszystko lepiej wiedziały, wyśmiewały się i dlatego go spławiłam. Myślę, że właśnie takie pójście za stadem było złe. - Wychyliła się do przodu, zbierając jagody rosnące w jej zasięgu. Cal kiwnął głową. Było gorzej, niż myślał. Grzech ten był tak nieistotny, że uniemożliwił mu jego własne wyznanie. - Jestem okropna w stosunku do Lucy - ciągnęła popatrując znowu badawczo na pokłuty palec. - Taka egoistyczna. A co z tobą? Popełniłeś coś naprawdę okropnego? - Tak... - Wziął głęboki oddech. Przestała zbierać jagody i czekała z utkwionymi w niego oczami. - Grzech powszedni. - Co to było? - Grzechy cielesne. - Wstrętne, ale nie okropne. - Stłukliśmy kiedyś pewnego chłopaka w szkolnej ubikacji. Czułem potem wyrzuty sumienia. Dwóch na jednego. Było to tak, jakby ześlizgiwał się z lodowej ściany, starając się wbić w nią paznokcie, które zamiast się zaczepić, łamały. Lucy zaczęła pokwękiwać i szła w kierunku matki. - Znów więc wracamy do przemocy - powiedziała Marcella
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.