ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Poklepałem go uspokajająco po spoconym karku, mimo że sam potrzebowałem pocieszenia. Moje ciało było ociężałe, miałem dreszcze.
Wciąż tkwiliśmy w zaroślach i patrzyliśmy jak zahipnotyzowani, po raz pierwszy widząc tak wiele Zła w jednym miejscu. Miecz u mego boku błyszczał złotym i czerwonym światłem, a ja nagle pomyślałem strachliwie, że Dukkar może wyczuć obecność obcej Mocy w swym królestwie.
Jak gdyby w odpowiedzi na moją myśl, czarny książę stanął w strzemionach i zakrzyknął gromko. I cała chmara, niczym ogromna fala, rzuciła się galopem naprzód. Złapałem za lejce, ale oni nie podążali w moją stronę, tylko... na zachód!
- NIE! - krzyknąłem, a Haquilla nie potrzebował ponagleń, lecz wystrzelił jak czerwona kometa w dół górskiego grzbietu, wprost pod nogi atakujących.
Szlochając, krzycząc i przeklinając zdrajcę, który podał tej bestii z piekła rodem dokładny czas wielkiej ucieczki, jechałem prosto przed siebie; szaleniec stojący na czele jednoosobowej armii. Patrząc na szeregi wroga, wyobraziłem sobie, jak dopada on moich ludzi. Kobiety, dzieci, starców, chłopców. Wozy wypełnione rzeczami zabranymi z dworu i zapasami, potęgujące zamieszanie, podczas gdy tych kilku strażników jadących na flankach próbuje dać odpór czarnemu piorunowi, który w nich uderzył. Zobaczyłem oślinione szczęki zaciskające się na delikatnych dziecięcych ciałkach. Viviana, Ziven!
Kiedy wjechałem pomiędzy pierwsze szeregi agresorów, wywołałem zamieszanie, które zaczęło zataczać coraz szersze kręgi, niczym fale w stawie.
Dukkar ponownie stanął w strzemionach, podniósł dłoń, a ja dobyłem miecza. Runy na jego ostrzu były tak jasne, że promieniowały na Haquillę i na mnie. Gdy Dukkar cisnął czarnym piorunem, miecz zabłysnął w odpowiedzi, zasłaniając nas ścianą złotego ognia. Podmuch Mocy odbił się od niej i uderzył w pierś jednego z towarzyszy Dukkara. Jego ciało stopiło się niczym rozgrzany wosk, a oszalały wierzchowiec poniósł go między innych atakujących.
Przełknąłem ślinę i odwróciłem wzrok od tego makabrycznego widowiska. Dukkar, z głową wzniesioną do nieba i z zamkniętymi oczami zaintonował monotonną pieśń, a słowa ciałem się stały. Nie były to potwory (miał ich wystarczająco wiele za sobą), ale miazma-ty, unoszące się ze zwodniczą powolnością w kierunku ściany, która mnie chroniła. Wybadały one jej złotą po wierzchnie, szukając jakiegoś słabego punktu. Wydobyłem z pamięci jeszcze kilka zaklęć, które umieściła w mej podświadomości Signe, i silny, słodko pachnący wiatr prześliznął się przez trawę, zakołysał drzewami i z postępującym zawodzeniem zaczął wypierać mgłę.
Dukkar znów przypuścił atak, a ja znowu go odparłem i tak to trwało, minuta za minutą. Było mnie stać jedynie na bierną obronę, jako że nie miałem ani siły, ani odpowiedniego wyszkolenia, by kontratakować, ale, o dziwo, to... wystarczało! Zdołałem pokrzyżować mu plany: oto jego wielka zdobycz oddalała się coraz dalej na zachód.
W końcu (nie wiem, jak długo to trwało, bo straciłem rachubę czasu), ból nóg stał się dla mnie torturą nie do zniesienia i wiedziałem już, że dłużej tak nie pociągnę.
- Haquillo wyszeptałem. Nie jestem chyba przygotowany na to, by zginąć śmiercią bohatera.
Ani ja. Jeśli zaczniemy uciekać, podążą za nami - odparł bezgłośnie.
- Nie brzmi to zbyt zachęcająco, ale tkwi w tym cień szansy. Bo jeśli oni...
...podążą za nami, nie podążą za naszymi ludźmi - dokończyliśmy razem.
Po czym ten Renthan o ogromnym sercu, mój drogi przyjaciel, wielkimi susami popędził na pomocny zachód, w stronę górskich jaskiń, gdzie znajdowała się twierdza mego ojca. A oni ruszyli za nami! Może długa walka osłabiła u Dukkara zdolność logicznego myślenia, a może po prostu uważał, że i tak nie dogoni już naszych ludzi.
Haquilla zostawił mnie u ujścia podziemnej rzeki. Brnąc w wodzie dotarłem do małej łódki o płaskim dnie, która ukryta była w trzcinach, umieściłem w niej torby, a potem odwróciłem się i przytuliłem do wysmukłej szyi Renthana.
Nie zobaczymy się już w tym życiu. Jego myśl była pełna smutku, a ja z trudem zdławiłem łzy.
Nie. Ale uważaj, byś sam to życie zakończył.
Postaram się. Żegnaj, stary druhu.
Żegnaj. Jeśli zobaczysz kiedyś Signe, powiedz jej...
Wiem.
I już go nie było. Odjechał trzaskając krótkim ogonem i stukając kopytami po kamieniach.
Przepełniony bólem, wolno wsiadłem do łódki i powiosłowałem w ciemność.
Niedługo później usłyszałem za sobą odgłosy zbliżającego się pościgu. Najwidoczniej Dukkar zdecydował się dopaść sprawcę swego niepowodzenia i wzdrygnąłem się na myśl, jakich wymyślnych cierpień może mi przysporzyć.
Wiosłowałem, dopóki nie wyrosły przede mną schody wykutego w skale budynku. Szybko wgramoliłem się po stopniach na górę, ciągnąc za sobą torby. Słaby srebrny blask znaczył moją drogę. Przekląłem dziadka za jego uprzejmość i troskę o cudze nogi, bo światło czyniło mnie widocznym jak na dłoni.
Pchnąłem jedne z dziesięciorga drzwi i od razu zauważyłem masę kufrów leżących obok podwyższenia oraz krzesło. Mój stary dziadek najwidoczniej zrobił użytek z podziemnej piwnicy. Chichocząc histerycznie zastanawiałem się, czy mój ojciec wiedział o skarbach, które tu niszczały. Ten widok naprawdę by go zabił.
Jeśli już mowa o zabijaniu..
|
WÄ
tki
|