ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Mallory zgasił silniki, łódź przesunęła się na przeciwległy kraniec, po czym przystanęła. Jej dziób zarył się łagodnie w łachę piasku.
- Nie ma czasu do stracenia - powiedział. - Jeden z nas zostaje przy łodzi. Drugi idzie po Granville'a i jego żonę.
- Tym zajmę się ja - powiedział Guyon. - Mamy wspólnych znajomych. Myślę, że mi zaufa.
Mallory podsunął mu mapę.
- Lepiej będzie, jeśli pójdziesz na piechotę i przepłyniesz kanały broniące dostępu. - Otworzył szufladę i wydobył kieszonkowy kompas. - Trzymaj się kierunku zachodniego, a nie przegapisz głównej wyspy. Jest jakieś ćwierć mili stąd.
- Sprowadzenie Granville'a tutaj może okazać się trudne - zauważył Guyon. - To przecież staruszek.
- Ale przyzwyczajony do tych bagien. Pamiętaj, że właśnie dlatego tu przyjeżdża. Będziesz musiał wybrać najlepszą z możliwych dróg. - Mallory wydobył rewolwer, który odebrał młodemu marynarzowi na zamku, i podał go Guyonowi. - Słabe to, ale lepsze niż nic.
Guyon wepchnął rewolwer do kieszeni nieprzemakalnej kurtki i szybko wyszedł na pokład. Zeskoczył z dziobu na łachę i zanurzył się w trzciny.
Mallory zapalił papierosa i stał na pokładzie w mżącym deszczu. Może pięć minut później usłyszał odgłos silnika, znajdującego się przy burcie łodzi przemierzającej główny kanał. Oddalał się, tłumiony przez mgłę. Potem nastała cisza.
Gdy Guyon przedzierał się przez trzciny, jakiś kulik naprzykrzał się gwizdem, dochodzącym gdzieś z lewa, dzikie ptactwo nawoływało się, wzlatując ponad wodą, wzburzoną krokami Guyona.
Francuz wydostał się na wyżej położony teren, spojrzał na kompas i pobiegł naprzód, sam pośród krajobrazu błotnistych równin, odosobnionych zatoczek i wszędobylskich trzcin.
Dotarł do krańca twardego gruntu i brodząc przeszedł wąski potok. Stopy ugrzęzły w miękkim mule. Poczuł smak soli na wargach, zaszczypała go boleśnie w oczy, ale posuwał się dalej, pokonując trzciny i szary całun mgły.
Stopniowo grunt znowu stwardniał, aż wreszcie mógł biec przez piasek i ostrą bagienną trawę. Kilka chwil później znalazł się nad brzegiem płytkiego jeziora. Z mgły wynurzył się dom, znajdujący się na oddalonej o jakieś pięćdziesiąt jardów wysepce. Zstąpił w zdradliwe, pokryte szumowiną wody i ruszył naprzód. Wyjął rewolwer i trzymał go nad głową. Wprawdzie było płytko i nie wydawało się prawdopodobne, że woda mu zagrozi, ale nie było po co ryzykować.
Poszło zadziwiająco łatwo, muł ustąpił miejsca twardemu piaskowi, i wkrótce ponownie wszedł na suchy ląd. Gdy podbiegł do jednopiętrowego domu, z mgły wynurzył się wąski, drewniany pomost. Guyon zatrzymał się gwałtownie. Nie cumowała tam żadna łódź, nawet płaskodenna, używana na bagnach. Stał chwilę ze zmarszczonymi brwiami, zastanawiając się nad odkryciem, potem odwrócił się i poszedł w stronę budynku.
Dobiegł go zapach dymu i palącego się drewna, zobaczył też, jak unosi się niebieskawa smuga znad kominka z surowego kamienia. Po rozklekotanych drewnianych schodach wdrapał się na ganek, otworzył drzwi i wszedł do środka.
Pokój był umeblowany skromnie, ale wygodnie; luźne dywaniki zaścielały wyfroterowaną podłogę, pod ścianą kilka szafek z książkami oraz sofa i dwa fotele na wprost kominka.
Polana tliły się nierówno na kamiennym palenisku, porządnie obsypane popiołem, żeby nie wypaliły się zbyt szybko. One powiedziały Guyonowi wszystko, co wiedzieć powinien. Granville'a i jego żony nie było w domu. Ale przecież należało liczyć się i z taką ewentualnością.
Ornitologia była wielkim hobby staruszka. Napisał nawet książkę na ten temat. Było całkiem oczywiste, że on i jego żona siedzieli teraz gdzieś w trzcinach, które na ogromnej przestrzeni pokrywały tutejsze bagna, być może nawet od świtu czatowali w kryjówce, żeby zrobić zdjęcia.
Opuścił dom i zszedł na pomost. Przez mgłę przebił się niewyraźny odgłos silnika łodzi. Jacaud i jego ludzie. Dla nich nieobecność gospodarza nie była problemem. Po prostu poczekają, aż Granwille
pojawi się w polu widzenia. Nie muszą nawet iść go szukać.
W tej sytuacji Guyon mógł zrobić tylko jedno. Przeszedł w bród jezioro na drugą stronę. Wydostał się na wyżej położony teren i pobiegł wzdłuż brzegu w kierunku, skąd dochodził odgłos pracy silnika.
Mimo wilgotnego chłodu panującego na bagnach pot zaczął ściekać spod pach Fenelona. Cały czas od chwili pierwszego szoku, doznanego na widok "Fleur de Lys", która minęła ich u ujścia rzeczki, miał nudności i odczuwał lęk
|
WÄ
tki
|