ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Wiatr wpada do środka, niosąc
kurz z otwartego grobu. Przeciąg wysusza jej twarz; jej uszminkowane usta są sztywne jak u
postaci na kościelnych obrazach. Don stoi twardo, kiedy Axeman się zbliża. Ostrze siekiery
miele wiatr, zaraz przetnie jego ciało aż do kości.
Axeman napawa się zastawioną przez siebie pułapką.
- Skończone! Skończone! Skończone!
- Gówno prawda - mówi Don. Maty miecz wznosi się, cudowny w swym tańcu, swej
matematycznej precyzji. Przecina tor uderzenia siekiery, rozszczepia ją przez trzonek aż po
nadgarstek Axemana. Odcięte palce spadają na podłogę, a na jego plisowanej ślubnej koszuli
wykwitają plamy krwi.
Miecz prowadzi ramię Dona, bezlitośnie atakuje najwrażliwsze miejsca. Axeman
wykręca się w obłędnym tańcu i wrzeszczy, aż w końcu zostają mu tylko kikuty; oczy są
ślepe jak wypukłe guziki, jego włosy twardnieją od grobowego kurzu.
W końcu odpoczywają, a gwiezdny wiatr porywa szczątki Axemana i rozrzuca je
według praw niebiańskiej mechaniki. Don jest zbyt oszołomiony, aby się nad tym
zastanawiać. Nie rozeznał się też jeszcze w swoim własnym położeniu.
Jest w Kansas. Wieje kansaski wiatr, na który zawsze się skarżą. Shannon leży na
podłodze blada i naga jak lutowy dzień.
Pełznie do niej wdzięczny za to, że może się poruszać. Obejmuje ją. Pocałunkami
przywraca kolor jej spalonym wargom. Jej młode piersi rozkwitają pod jego ręką. W końcu
otwiera oczy.
- Och, Shannon. Wyjdźmy stąd. Ale którędy?
Oszołomiona, bada jego twarz, jakby to była mapa drogowa.
- Dziękuję ci. Myślę, że nie potrzebuję już pomocy. Dalej dam sobie radę sama.
- Shannon - to ja, Don. Obudź się!
- Nie śpię. Chyba. - Uśmiecha się. Patrzy przez niego, jakby próbowała skupić wzrok
na migoczącym końcu znikającego deszczowego snu na lodowym pałacu na pustyni. - Ale
chcę znowu zasnąć. Mam jeszcze masę czasu. Dziś sobota, prawda? W soboty nie muszę
wstawać tak wcześnie.
- Shannon. O co chodzi? Nie wiesz, przez co ja... przez co przeszliśmy!
- Nie wiem nawet, kim ty jesteś - mówi i powstrzymuje ziewanie. - Ale w porządku.
Wiem, że nie będzie cię tutaj, kiedy się obudzę.
- Przestań! Posłuchaj mnie! On odszedł teraz na dobre!
Uwolniłaś się od niego, Shannon. Nigdy więcej nie musisz o nim myśleć. Więc nie ma
powodu, dla którego nie moglibyśmy być szczęśliwi...
Oczy jej się zamykają.
- Jestem bardzo szczęśliwa - mruczy błagalnie. A potem, nie patrząc na niego, muska
ustami jego policzek. - Pa!
- Nie... nie możesz! Shan, kocham cię! Będziemy teraz razem! Musimy być razem, po
to wszystko było! Uratowałem cię przed Axemanem. Obudź się, proszę, wróć! To ja, Donald!
Musisz się obudzić, moja piękna!
Wiatr jest głośny i silny. Ale Shannon leży spokojnie w jego ramionach; biała skóra w
mocnym kokonie czasu, połyskująca świeżo jak piorun uwięziony w butelce. Będzie się
uśmiechać zawsze, ale już nie dla niego.
Ma łzy w oczach. Zagubił się i wie o tym. Zagubił się w cholernym Kansas, gdzie nie
ma dokąd iść. Cała magia, na którą liczył, jest bezużyteczna, bezwładna, oklapła jak
tygodniowe piwo.
Ostatnie, co może zrobić, to położyć ją z powrotem do jej własnego łóżka. Ta myśl
przyprawia go o płacz.
Jego łzy padają na jej twarz, kiedy niesie ją ostrożnie po schodach piwnicy. Mieczyk
obija mu się u pasa. Ale nie ma się czym pysznić: nie ma w nim nic z korsarza, a tylko
lodowata pustka, samotne serce jak kamyk przysypany śniegiem.
Wchodzi do jej pokoju i doznaje szoku. Jest prawie taki, jakim go sobie wyobrażał,
oglądając kiedyś fotografię zrobioną po popełnieniu zbrodni. Kolejny szok: na podłodze leży
skulone ciało w pidżamie, owinięte w kordonkową kapę, ściągniętą z jej łóżka. Uzbraja się w
męstwo, spodziewając się najgorszego. Ale chłopiec nie jest ranny. Chrapie cicho z lekkim
poświstywaniem.
Don kładzie Shannon na łóżku, ubiera ją w czystą pidżame i przygładza szczotką jej
zmierzwione włosy, ale wie, że nic jej nie obudzi, dopóki on tu jest. Choćby został tu, aż
oślepnie i ustanie bicie jego serca, będzie spała i nie poświęci mu ani jednej myśli. Wszyscy
będą spali.
Kiedy nakrywa ją kołdrą, z fałd wytacza się słonik; jedna biała filcowa łezka kołysze
się u smutnego oka z gęstymi rzęsami. Kładzie słonika w zagięciu ramienia Shannon i ma
wrażenie, że widzi lekką zmianę w wyrazie jej uśpionej twarzy.
Chap przestaje chrapać, ale nie budzi się, gdy Don podnosi go i układa w łóżku obok
siostry.
Kiedy odwraca się, aby opuścić pokój, jego spojrzenie zatrzymuje się na oprawionej w
ramki fotografii. Przystojny ciemnowłosy chłopak w footballowej bluzie. Może nie jest to
tylko kolejny sportowiec. W jego oczach odnajduje Don zniewalającą czułość. Fotografia nosi
dedykację: Dla Shannon - najlepszej i najwspanialszej w Emerson High i dopisek: O tej
godzinie zwierzam w zaufaniu rzeczy, których nie powiedziałbym nikomu, ale tobie powiem.
Nie może wyjść z domu, nie sprawdziwszy wszystkich sypialni. Po prostu dla
pewności.
Więc najpierw Dab i Ernestyna, w nocnych strojach, kończący tę noc wspólnie tak,
jak kończyli dziewięć tysięcy poprzednich nocy. Żadne straszliwe ozdoby nie dekorują
słupków ich łóżka.
Allen Ray oddycha spokojnie, ale nie przez rozpłatane gardło, na którym widać tylko
mały ślad od zacięcia się brzytwą.
Teraz Don ociąga się; chodzi bez końca, jak w muzeum, gdzie serce poznaje
wszystkie eksponaty.
Nie słyszy już wiatru. Może świt jest blisko. Dom usadowiony jest na starych
fundamentach, spojonych zaprawą murarską. Lodówka buczy swoją swojską brzęczącą
piosenkę.
Wychodzi tylnymi drzwiami.
Japońskie lampiony kołyszą się na drzewach jak zwielokrotnione słońca.
Za płotem nie ma domów. Zabudowa kończy się raptownie na pustym niebie i prerii,
wyzłoconej w ten bezwietrzny poranek. Kansas, albo i nie Kansas. Ale nie ma innej drogi.
Nie ogląda się za siebie ani razu.
Przeszedł milę, kiedy rzeczy zaczęły wyglądać jednocześnie obco i znajomo.
Chromowa żółć pszenicznych pól ustępuje miejsca srebrnym zaroślom. Widzi cierniste
krzewy obsypane żółtym kwieciem. Przecina czysty strumień. Na brzegu czerwone błoto i
ciężko podeptane trzciny. Zwierzęce łajno paruje w zimnym powietrzu
|
WÄ
tki
|