Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Co to ma byæ, jaka¶
gro¼ba? Wyrzuci³ kartkê do kosza.
Rozebra³ siê, wlaz³ po prysznic. Wylaz³, zwali³ siê na
kanapê. Nie wiedzia³, co robiæ, wiêc zasn±³.
Obudzi³ siê wczesnym niedzielnym rankiem, ale nic siê nie
zmieni³o, ¶wiat taki sam. Pomy¶la³, czy by siê nie przej¶æ
do Dziada, Dziad podobno mia³ nowe rewelacyjne prochy.
Pomy¶la³, czy by nie zadzwoniæ do Anki, mo¿e siê oka¿e, ¿e
ju¿ mu przebaczy³a. Pomy¶la³ wreszcie o umówionym nagraniu u
Maniusia i to przewa¿y³o. Przekrêci³ do niego do domu, bo
wiedzia³, ¿e studio stoi teraz puste. Maniu¶ potwierdzi³,
poda³ godzinê: dziewi±ta rano. Zyskawszy w ten sposób
poczucie dobrze spe³nionego obowi±zku, przesun±³ Grabarz
zwrotnicê swych my¶li i przypomnia³ sobie, ¿e jest g³odny. W
lodówce czarna dziura. A tu niedziela. £aziæ po sklepach?
Wydawaæ pieni±dze? Szybko znalaz³ rozwi±zanie: wprosi siê do
Marty.
Marta, jego w niczym doñ niepodobna siostra, z zawodu -
którego ju¿, co prawda, nie wykonywa³a - instruktorka karate
czy innej, równie filmowej sztuki walki, mieszka³a w
zabytkowej podmiejskiej rezydencji w ¶rodku prywatnego
parku; t³umaczy³a mu nieraz, kto i kiedy budynek ów wzniós³,
jakie s³ynne persony w nim swego czasu mieszka³y - ale
Grabarz, jak nale¿a³o siê spodziewaæ, nic z tego nie
zapamiêta³. Z³amawszy cztery lata temu podczas s³ono
op³aconego przez klienta treningu jego ko¶æ piszczelow±,
rozkocha³a go w sobie doszczêtnie, po czym zaci±gnê³a przed
o³tarz - a ten klient to by³ brat wspó³w³a¶ciciela sporego
banku, w efekcie Marta zosta³a obdarzona przez rodzinê i
znajomych mianem milionerki i powszechnie przez nich
znienawidzona. Co, rzecz jasna, nie przeszkadza³o im jej
wykorzystywaæ. Grabarz, na przyk³ad, wizytowa³ j± co jaki¶
czas jako dy¿urn± jad³odajniê oraz prywatn± kasê po¿yczkow±,
której, oczywista, nigdy nic nie oddawa³. Szwagier i tak go
darzy³ szczer± niechêci± od dnia wesela, na którym Grabarz,
mimo usilnych protestów tamtego, wyst±pi³ by³ ze swoj±
kapel±. Do¶æ powiedzieæ, ¿e by³o to wesele naprawdê huczne.
- Wiesz co, ty po prostu jeste¶ niemo¿liwy.
- Nie zaczynaj znowu...
- Czy ty nie masz ani krzty ambicji? Godno¶ci, dumy?
- O Bo¿e...!
- Nawet wys³uchaæ mnie nie mo¿esz. Strasznie ciê drêczê,
prawda?
- Lito¶ci, nie przy jedzeniu, jeszcze siê ud³awiê albo co...
- Znowu nie chcia³o ci siê ugotowaæ jajka? Anka nie wróci³a?
- Rodzonemu bratu bêdziesz wypominaæ te parê kanapek? -
wymamrota³ Grabarz pomiêdzy jednym a drugim kêsem.
Nic nie odrzek³a. Wodzi³a wzrokiem za Maciusiem; dziecko
pe³za³o w trawie pod najbli¿szym klonem. Marta by³a w
przewiewnej sukience na cienkich rami±czkach, wachlowa³a siê
gazet±. Tu, w sercu wielokolorowej mozaiki s³oñca i cienia,
w poszumie ¶niêtych drzew, tu, gdzie wiatr wydaje siê dwa
razy ch³odniejszy, choæ przecie¿ i tak ciep³y, a rozszemrana
pó³cisza o¶lepiaj±co zielonego parku zniechêca do mówienia i
my¶lenia, naturalnym stanem cz³owieka wydaje siê byæ senny
letarg. Nie widaæ st±d domu, nie widaæ ulicy; tylko trzy
krzes³a i stolik na miêkkim trawniku - jeste¶cie sami. To
jeszcze nawet nie popo³udnie, a panuje atmosfera
sierpniowego wieczoru. Po co siê k³óciæ, wszystko niewa¿ne.
Ws³uchaj siê w przyp³yw powietrza, zapatrz w roztrzepotane
li¶cie...
Grabarz jad³, a Marta obserwowa³a d³ubi±cego w korze synka.
Dola³ sobie soku i przysun±³ sa³atkê. Uniós³szy na moment
spojrzenie, spostrzeg³, i¿ ona ju¿ nie Maciusiowi, a jemu
siê przygl±da. Na dodatek przesta³a siê wachlowaæ.
Zrobi³ obra¿on± minê.
- No co, g³odny jestem...
Nic nie powiedzia³a. Prze³kn±³, ale co¶ nieswojo siê czu³.
- Jak ci siê nie podoba, to powiedz, ¿ebym siê u ciebie nie
pokazywa³, i ju¿ mnie wiêcej nie zobaczysz. Hê? Marta?
Od³o¿y³a gazetê, przesunê³a d³oñmi po nagich ramionach.
Rozpozna³ ten gest jako oznakê zamy¶lenia. Cholera,
¼le siê dzieje, za ostro poszed³em, ona faktycznie
mo¿e mnie wyrzuciæ.
- Spoko, ju¿ siê zmywam; nie to nie, nie bêdê siê wprasza³.
A pamiêtasz, mówi³a¶...
Zamruga³a, odwróci³a wzrok. Co¶ zdecydowa³a. Nie móg³
odczytaæ wyrazu jej twarzy.
- Robala ¿re - wskaza³ widelcem Maciusia.
Nie obejrza³a siê. Skontaktowa³: co¶ jest nie tak. Ju¿ nie
spuszcza³ z niej oczu.
Wsta³a, obesz³a stolik; by³a na bosaka, sz³a jak w tañcu,
zna³ ten chód. Wyci±gnê³a do niego praw± rêkê, spojrza³:
pusta. A k±tem oka dojrza³ ruch lewej. Wrzasn±³ i rzuci³ siê
na trawê, str±caj±c przy tym po³owê zastawy ze stolika.
Skoczy³a za nim. Teraz widzia³: w d³oni lewej mia³a nó¿,
jeszcze z mas³em na ostrzu.
- Marta! Rany boskie... - wyplu³ plaster kie³basy z
za¶linionych ust. - Co ty robisz?!!
Odtoczy³ siê i w panice odraczkowa³ w bok, ale i tak go
dosta³a; nie zauwa¿y³ tego ciosu, jedynie go poczu³ - nawet
nie ból: zapiek³y ch³ód i co¶ jakby pr±d p³yn±cy przez nogê.
Z trudem wsta³, zataczaj±c siê i podpieraj±c o drzewo.
Zerkn±³ w dó³: z lewej ³ydki, przez materia³ d¿insów,
wystawa³a jasno l¶ni±ca stal tego no¿a sto³owego. Zemdli³o
go.
Ale nie mia³ czasu na takie drobiazgi, Marta wci±¿ sz³a na
niego.
- Jezu Chryste, co ja ci zrobi³em...? - jêkn±³ ¿a³o¶nie
|
WÄ…tki
|