ďťż

Aksandrias zaczął spychać Koryntiańczyka w stronę zagród dla niewolników...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Parva ustępował mu pola, szurając podeszwami poitańskich butów, by nie potknąć się przypadkiem o kamień. Nim jednak został zepchnięty pod ogrodzenie, zaatakował z furią, blokując wypad Aquilończyka, ściągając w bok jego parujący cios i równocześnie kopiąc wysoko. Trafił przeciwnika w ramię. Broń Aksandriasa wyleciała mu z ręki i wpadła do zagrody, przebijając niewolnika. Krzyk bólu nieszczęśnika zagłuszyły owacje, nagradzające mistrzowski manewr i stanowiące zachętę do krwawego rozprawienia się z Aquilończykiem. Ten z gardłowym okrzykiem wydobył swój sztylet zingarańskiej roboty. Jego lekko zakrzywione, dwustronne, starannie wyszlifowane ostrze miało półtorej piędzi długości. Nie czekając na kolejny ruch przeciwnika, Aksandrias skrócił dystans. Parva nie spodziewał się takiego posunięcia. Odskoczył w tył, zasłaniając się na ukos szablą i starając się ciąć Aquilończyka w ramię. Cios był jednak zbyt słaby i źle wyliczony. Aksandrias odtrącił go sztyletem, lewą ręką chwycił Parvę za nadgarstek i stosując dźwignię, rąbnął ręką przeciwnika w ogrodzenie. Parva upuścił broń ze stęknięciem bólu. Aksandrias zamachnął się sztyletem ku jego gardłu, jednak ze zrodzoną z desperacji siłą przeciwnik szarpnął się w tył, pociągając Aquilończyka za sobą. Sztylet minął cel o grubość palca. Impet ciosu w połączeniu z szarpnięciem sprawiły, że Aksandrias zatoczył się o pół obrotu. Nie starał się jednak zatrzymać, lecz wykonał przewrót i wylądował znowu na nogach twarzą do wroga. Parva zorientował się, że zginąłby, nim zdążyłby podnieść szablę. Z wściekłym uśmiechem wyciągnął własny, wąski sztylet wschodniej roboty. — No, nie taki z ciebie mięczak, na jakiego wyglądałeś — rzucił zjadliwie Koryntiańczyk. — Zaskoczyłeś mnie, przystojniaku, ale nawet dzięki swoim sztuczkom nie pozipiesz już długo. Aksandrias wyciągnął dłoń z przykurczonymi palcami, jak gdyby zachęcając Parvę, by się do niego zbliżył. — Chodź, dokończymy taniec. Ludzie się nudzą. Przez cały dzień patrzyli tylko na krowie flaki. Czas, żeby zobaczyli flaki wieprza! Dwaj mężczyźni z wykrzywionymi wściekłością twarzami znów rzucili na siebie. Parva schylił się, jak gdyby zamierzał wypruć trzewia z Aksandriasa. Gdy Aquilończyk zgarbił się, chroniąc brzuch, Parva wyprostował się i zadał szeroki cios z boku, starając się ugodzić Aquilończyka w szyję. Z wyśmienitą koordynacją i szybkością ruchów Aksandrias wyciągnął lewą rękę, odtrącił dłoń z nożem w górę i w bok tak, że ostrze minęło cel o pół dłoni, i podskoczył do przeciwnika, zadając cios. Sztylet ugodził Parvę w dół brzucha. Widzowie zamilkli na moment, gdy dwóch mężczyzn stanęło przy sobie, nieruchomo jak posągi. Dłoń Koryntiańczyka powoli kontynuowała ruch za głową Aksandriasa. Znieruchomiała dopiero po chwili, zaś sztylet wypadł z bezwładnych palców. Aquilończyk skręcił swój sztylet wypukłym ostrzem w górę i podciągnął go, rozcinając mięśnie i trzewia aż do mostka. Jeszcze raz obrócił ostrze, pchnął głębiej i zatoczył pełny obrót, rozpruwając serce i płuca. Wsparłszy się lewą dłonią o pierś Parvy, Aksandrias odepchnął się od przeciwnika, teraz już stojącego trupa. Parva stał jeszcze przez chwilę. Przewrócone oczy ukazały białka. Potem krew i trzewia trysnęły z niego, jakby w środku coś wybuchło. Trup zatoczył się i padł na twarz w rozszerzającą się kałużę posoki i treści jelit. Ludzie niemalże oszaleli, wiwatując na widok zdumiewającego wytrzewienia pokonanego Koryntiańczyka. Stłoczyli się wokół Aksandriasa, poklepując go po plecach i gratulując mu zwycięstwa. Aquilończyk uśmiechał się w odpowiedzi na pochwały. W końcu wydostał się z tłumu i zataczając ruszył w stronę strumyka. Uklęknął na brzegu i napił się, zanurzając twarz w wodzie. Gdy ugasił pragnienie, wetknął w wodę okrwawioną do łokcia rękę. Obmył ją i sztylet do czysta. Gdy chował nóż, podszedł do niego Taharka. — Doskonale się spisałeś, przyjacielu. Nie sądzę, by od tej pory ktoś sprawiał ci kłopoty. Aksandrias wstał i skinął głową. Patrzył trzeźwo, ale wyglądał na wyczerpanego. — Mam nadzieję. Zaczęły mnie drażnić kpiny za moimi plecami. Kiedy ten pies odważył się obrazić mnie otwarcie, postanowiłem położyć temu kres. — Bardzo dobrze — powiedział Taharka. — Idź, odpocznij trochę. Chcę, żebyś jutro wyruszył na małą wycieczkę. — Zrobię wszystko, co każesz — stwierdził stanowczo Aksandrias. — Nie jestem gorszy od tego Hyperborejczyka. — Wiem o tym doskonale — zapewnił go Taharka. — Jutro czeka cię bardziej wymagające zadanie, ale teraz odpocznij. Walka na śmierć i życie z godnym przeciwnikiem kosztuje wiele sił. Aksandrias skinął głową i odwrócił się. Gdy szedł w stronę jaskini, Taharka wiódł za nim zadumanym spojrzeniem. Pomyślał, że musi zwrócić na Aquilończyka jeszcze baczniejszą uwagę. Powłócząc nogami, Aksandrias dotarł do swojego legowiska w niewielkim zagłębieniu w ścianie pieczary w pobliżu tajnego wyjścia. Kobieta, która mu zwykle towarzyszyła, podeszła do niego, lecz machnięciem ręki kazał jej odejść. Przy świetle kaganka zajrzał do małej drewnianej skrzyneczki. Miał jeszcze duży zapas pigułek, które kupił od kapłana w Crotonie. Usłyszawszy obrazę Parvy wypowiedzianą tak głośno, iż nie mógł udać, że do niego nie dotarła, wrócił tu i zażył jedną z kulek zielonej żywicy. Gdy tylko poczuł jej działanie, wyzwał Koryntiańczyka. Przecież kapłan powiedział, że każdy może zażyć narkotyk bez większego uszczerbku na zdrowiu. Gdy znalazł się na zewnątrz i przyszło do wyciągnięcia broni, wyszeptał zaklęcie, by dodatkowo się zabezpieczyć. Jak się okazało, warto było zaryzykować. Nie zamierzał przecież zrobić tego jeszcze raz. ROZDZIAŁ 10 Conan wjechał na szczyt niewielkiego wzgórza i popatrzył na karawanę. Tuż za nim podążała Kalia. Miała ze sobą długą lancę, której koniec opierała o strzemię w siodle. Cymmerianin dotąd nie uczył się walczyć lancą z końskiego grzbietu, dlatego polegał na swoim mieczu. Karawana rozciągała się na pół mili. Na przedzie jechało kilku strażników w lśniących zbrojach. Podobnie odziani jeźdźcy tworzyli straż tylną. Pomiędzy nimi rozciągał się długi rząd wyładowanych wozów, zwierząt pociągowych, pieszych wędrowców, a nawet lektyk dźwiganych przez niewolników
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.