ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
-
Chcieli uzyskać całkowitą władzę nad swoimi wrogami. Zachęcili in-
żynierów genetyków, którzy im służyli, do stworzenia jeszcze gro-
źniejszych odmian tych żywych stworzeń, które były niemiłe Bogu.
Tylko On ma prawo stwarzać życie, więc ci ludzie przez swoje niepo-
słuszeństwo skazali się na wieczne potępienie. Żeby ich ukarać Bóg
odwrócił się od Ziemian i planetę spustoszyły straszliwe plagi, stwo-
rzone przez inżynierię genetyczną. Nasi przodkowie tutaj, na Belve-
dere, i wszyscy, którzy przeżyli w innych osiedlach i koloniach, zosta-
li oszczędzeni, aby dawać świadectwo potwornym zbrodniom popeł-
nionym przez Ziemian przeciw Bogu i aby za nie odpokutować...
- Dziękuję, bracie Johnie. Dobrze powiedziane. Może brat
usiąść. - Ty głupi, tłusty mutancie. - Dla uściślenia, Wojny zostały
wywołane przez organizacje znane jako Korporacje Genetyczne.
Były to potężne, międzynarodowe kompanie, które zbiły fortuny na
inżynierii genetycznej i dzięki temu zdobyły wielkie znaczenie.
Wśród złych - (ha!) - ludzi zarządzających nimi panowała ostra kon-
kurencja. Wykradali sobie nawzajem inżynierów genetyków, dokony-
wali zamachów na personel swoich rywali, a nawet posuwali się do
akcji sabotażowych, żeby uniemożliwić im realizację przedsięwzięć
(moja specjalność, przypomniał sobie Milo z satysfakcją), krótko
mówiąc, prowadzili coś w rodzaju cichej wojny. A potem wybuchł
jawny konflikt. Zostały weń wciągnięte wszystkie pozostałe niezależ-
ne państwa. Na lądzie, w oceanach i w powietrzu rozszalały się bio-
logiczne maszyny do zabijania. Z początku podpisano porozumienie
o zakazie używania broni bakteriologicznej i wirusowej, ale jak to
zwykle bywa, jedna z korporacji złamała zasady, a za nią szybko po-
dążyły pozostałe. I taki był początek zarazy...
Sztuczne plagi, bo tak je nazywano, rozprzestrzeniały się na róż-
ne sposoby; jedne były prymitywne, inne bardzo pomysłowe. Same
zarazy również znacznie różniły się między sobą, niektóre działały na-
tychmiast, inne miały długi okres inkubacji. Jedna z nich, nazywana
czarną śmiercią", przypominała dżumę. Powodowała wysoką gorącz-
kę i bolesne obrzęki pach, krocza i szyi, czyli w okolicach węzłów
chłonnych. Nazwa wzięła się od ciemnych plam, spowodowanych
przez wylewy podskórne. Nowa odmiana charakteryzowała się stupro-
centową śmiertelnością i zabijała w ciągu trzech do czterech dni.
Podobnie jak pozostałe sztuczne plagi była odporna na wszystkie ist-
niejące wówczas leki. Inną, działającą o wiele szybciej, nazwano nagłą
zgubą". Był to wirus, przenoszony drogą powietrzną. U każdego, kto
znalazł się w zasięgu rozpraszania, następowała nagła zapaść, połączo-
na z gwałtownymi drgawkami i wymiotami. Śmierć nadchodziła w cią-
gu paru minut, ofiary dławiły się własnymi wymiocinami.
Przerwał dla większego efektu i spojrzał przelotnie na siostrę
Annę. Znowu udało mu sieją zaskoczyć. Była bardzo blada, ale za-
czerwieniła się natychmiast, odwracając wzrok. Milo uśmiechnął się
do siebie.
- Istniał też bardzo skuteczny grzyb, którego spory również roz-
nosiły się drogą powietrzną. Zarodniki dostawały się do dróg odde-
chowych podczas wdechu i błyskawicznie przerastały nabłonek płuc,
tworząc grzybnię, która stopniowo upośledzała oddychanie. Śmierć
następowała zwykle w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Większość plag miała zaprogramowany krótki okres życia. To
znaczy, bakterie czy wirusy działały skutecznie przez, powiedzmy, tyl-
ko parę dni, a potem ulegały autodestrukcji. Niektóre jednak, ce-
lowo albo w drodze mutacji, zostały wyposażone w zdolność mno-
żenia się w nieskończoność, podobnie jak bakterie i wirusy wystę-
pujące w przyrodzie. Wskutek tego, kiedy Wojny Genetyczne się
skończyły (a trwały tylko siedem miesięcy), niektóre plagi rozprze-
strzeniały się w dalszym ciągu. Nasi przodkowie tutaj, w Belvedere,
musieli bezsilnie patrzeć, jak cywilizacja ludzka na Ziemi powoli
wymiera. Wierzyli, że zagłada była całkowita, i Belvedere oraz inne
osiedla przestały się interesować Ziemią całe wieki temu. Niedaw-
no dowiedzieliśmy się, że ktoś jednak przeżył: ludzie, którzy nadali
sygnały radiowe. Twierdzą oni, że zarazy skończyły się już dawno, że
są zupełnie zdrowi i że my również nie musimy się obawiać infek-
cji. O tym właśnie mamy się przekonać, kiedy z ojcem Shawem uda-
my się na Ziemię.
Jeden ze studentów podniósł rękę.
- Tak, bracie Danielu? - spytał Milo.
- Mów się, że to wszystko może być sztuczką Szatana - zaczął
student z wahaniem - i te przeklęte istoty chcą zwabić mieszkańców
osiedla, żeby skazić ich swoim zepsuciem.
- Hm, jeśli się tak stanie i wrócimy razem z ojcem Shawem za-
rażeni jakąś potworną ziemską chorobą, mam nadzieję, że wy, moi
studenci, zrobicie dobry użytek ze swoich medycznych umiejętności
- odpowiedział, uśmiechając się dobrotliwie.
Patrzyli na niego z przerażeniem. Najwyraźniej dowcip niezbyt
im się spodobał.
Władca Niebios zbliżał się do Palmyry, zataczając szerokie kręgi.
- Zaczyna się - stwierdził Haddon, obserwując go przez otwór
strzelniczy w grubym murze bunkra dowódcy. - Mam nadzieję, że
się uda.
- Będzie, co Bóg da - westchnął Lyle Weaver, spoglądający
przez podobny otwór obok.
-Ja tam wolę zaufać pociskom - mruknął Haddon.
- No cóż, wkrótce się przekonamy, kto miał rację - odparł Wea-
ver. - Każę rozpocząć ostrzał już teraz.
Sięgnął po mikrofon.
- Do wszystkich stanowisk. Otworzyć ogień. Powtarzam, otwo-
rzyć ogień.
Palmyra wydawała się wymarła. Ulice były puste, większość mie-
szkańców schroniła się pod ziemią. Jednak kiedy padł na nią cień
ogromnego sterowca, w sześciu punktach miasta coś się zaczęło
dziać. Z pośpiechem usuwano siatki maskujące, fałszywe dachy i ścia-
ny, odsłaniając stanowiska dział. Każde z nich obsługiwała załoga zło-
żona z trzech osób. Lufy dział były skierowane w stronę nadlatujące-
go statku. Zabrzmiała salwa, przez Palmyrę przetoczył się głośny
huk, aż zadrżały ściany budynków.
- Ci durnie do nas strzelają! - wykrzyknął Emile, śmiejąc się
z pogardą
|
WÄ
tki
|