ďťż

Zadawał kolejne ciosy, dające się przechwytywać, chociaż z najwyższym trudem...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jason zdawał sobie sprawę, że długo nie wytrzyma. Za każdym uderzeniem, które przyjmował na klingę, jego ramię stawało się coraz bardziej bezwładne. Przeciwnik chyba dostrzegł to wreszcie, ale zadufany w swą siłę nie zmienił taktyki. Wciąż walił jak cepem, na przemian z jednej i drugiej strony, a jego wargi rozciągnęły się, odsłaniając zęby w osobliwym triumfalnym grymasie. Stal zwarła się ze zgrzytem, kolejny cios odrzucił Jasona o krok w tył. Nauczony kiedyś walki kordem, nie potrafił sprawić, by ostrze przeciwnika ześlizgiwało się wzdłuż jego klingi. Musiał przyjmować cały impet uderzenia, bo instynktownie obawiał się, że straci palce, choć teraz były chronione jelcem. Uświadamiał to sobie, ale nie miał wykształconych odpowiednich odruchów, po prostu nie umiał. Słyszał swój charczący oddech, przed oczyma zaczynały latać ciemne plamy. Twarz osiłka rozmazywała się. Zebrał wszystkie siły i odepchnął przeciwnika, czując z rozpaczą, że chyba ostatni raz mu się udało. Wtedy dostał pięścią prosto w skroń. Kiedy na chwilę wszystko zniknęło w czerwonym rozbłysku, Jason dosłyszał jeszcze urągliwy śmiech. To właśnie zgubiło osiłka. Zamiast ciąć i zakończyć walkę, śmiał się, widząc, jak oszołomiony przeciwnik chwieje się na nogach. Strażnik był głupi, postanowił przedłużyć zabawę. Zamierzył się do następnego uderzenia pięścią, porwany okrzykami zachęty rozochoconej gawiedzi. Jason wykorzystał ten darowany moment wytchnienia. Nie oberwał na tyle mocno, by stracić przytomność. Wzrok przysłoniła mu czerwień, ale tym razem z zalewającej go wściekłości. W błysku nagłego olśnienia zrozumiał, że przecież nie ma żadnych reguł. Wszystko, co słyszał o uczciwej walce, to jedna wielka bzdura. - O, żeż ty! - charknął i zanurkował pod nadlatującą pięścią. Pęd powietrza musnął mu policzek i rozpęd poniósł draba dalej. Jason dostrzegł jego szeroko otwarte oczy, w których zastygł wyraz zaskoczenia i niedowierzania. Nieco na oślep, ale wkładając w kopniaka całą siłę, wyrzucił nogę - a buty miał ciężkie. I trafił, dokładnie w zagłębienie z tyłu kolana. Głuche chrupnięcie zmieszało się z donośnym kwikiem osiłka. Padł bezwładnie, rozpryskując błoto, i omal nie nadział się na własny miecz. Jason oddychał ciężko. Otarł twarz, rozmazując po niej strugi krwi wciąż płynącej z rozbitego nosa. Włosy lepiły mu się do czoła i policzków. Dotarło do niego, jak wiele miał szczęścia. Ale to nie był koniec walki. Przeciwnik nie wypuścił jeszcze z garści miecza i usiłował podnieść się z błota. Coś wykrzykiwał, przekleństwa czy wyzwiska. Rozcięte o własną klingę czoło plamiła mu krew. Z wysiłkiem i bólem, który wykrzywiał mu twarz, zdołał podnieść się na klęczki. Nic więcej nie mógł uczynić, złamana noga odmówiła posłuszeństwa. Wywrzaskiwał klątwy, ale w jego głosie Jason usłyszał rozpacz i strach. I co teraz? - pomyślał. Wygrałem. Powiódł spojrzeniem dookoła, wciąż dysząc z wysiłku. Na twarzy Basile'a zobaczył ulgę. Olbrzym unikał jego wzroku, był bardzo blady. Jason znów poczuł przypływ gniewu, który rychło zamienił się w smutek. Nic nie powiedziałeś, Basiie. Wiedziałeś, a nie ostrzegłeś. Oblicze Girarta zdobił nieszczery uśmiech. On umiał przegrywać, co więcej, potrafił obrócić porażkę w sukces i nawet wyciągnąć z niej korzyści. Jego małe, tonące w tłuszczu oczka błyszczał)' teraz całkiem udatnie oddaną życzliwością i podziwem. Jason pomyślał, że gdyby nie znał starucha, mógłby się nabrać. Szczupła twarz Gilles'a pozostawała nieprzenikniona, jakby to, co się stało, jego nie dotyczyło. Druid skrzyżował ręce na piersi, obserwował wszystko beznamiętnie spod przymkniętych powiek. Jason słyszał coraz głośniejsze okrzyki stłoczonej ciżby. Wiedział, co oznaczają. Gdyby jeszcze nie rozumiał, wymowne skinienie głowy Girarta powiedziałoby mu wszystko. Szemranie tłumu stawało się coraz bardziej natarczywe. Jason uniósł miecz, popatrzył na klęczącego osiłka, który wciąż usiłował stanąć na nogi. Pod jego spojrzeniem pokonany znieruchomiał, dotarło do niego, że nadchodzi koniec. Rozwarł nagle palce, ściskana kurczowo rękojeść wysunęła się z dłoni. Ostrze wbiło się w ziemię, przez chwilę wydawało się, że miecz pozostanie tak, kołysząc się lekko, jednak ciężka głowica przeważyła. Lepkie błoto prysnęło wysoko, kiedy broń upadła z chlupotem
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.