ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Dalej
zaczynał
się praktycznie niemający końca las. Posiadłość graniczyła z gruntami stanowymi
i, jak
wyjaśnił pośrednik, w przewidywalnej przyszłości nie planowano tu żadnej
rozbudowy.
Resztki szczepu Indian Micmaców żądały blisko ośmiu tysięcy akrów ziemi w Ludlow
i
miastach na wschód od niego. Skomplikowany proces, w którym oprócz stanu stroną
był
także rząd federalny, potrwa zapewne do następnego wieku.
Rachel natychmiast przestała płakać. Wyprostowała się.
- Czy to...?
- Tak - odparł Louis z lekką obawą (niebezpiecznie graniczącą ze strachem) w
głosie.
W istocie był przerażony. Za ten dom zastawił dwanaście lat ich życia; spłacą go
dopiero
wtedy, gdy Eileen skończy siedemnaście lat. Siedemnaście lat! W ogóle nie
potrafił sobie
tego wyobrazić.
Przełknął ślinę.
- I co ty na to?
- Co ja na to? Jest piękny! - odparta i z serca - oraz umysłu - Louisa spadł
olbrzymi
kamień. Nie żartowała, widział to po sposobie, w jaki patrzyła na dom, kiedy
skręcali w
wyasfaltowany podjazd okrążający budynek i wiodący do szopy na tyłach. Jej oczy
badały już
puste okna, a myśli zaprzątały kwestie takie jak odpowiednie zasłony, cerata do
wyłożenia
półek w kredensie i Bóg jeden wie, co jeszcze.
- Tatusiu? - zagadnęła siedząca z tyłu Eileen. Ona też już nie płakała. Nawet
Gage
przestał marudzić. Louis rozkoszował się ciszą.
- Tak, kochanie?
Jej widoczne w lusterku oczy, brązowe pod ciemnoblond grzywką, także badały dom:
trawnik, widoczny w dali po lewej dach sąsiedniego budynku, rozległe pole aż po
linię lasu.
- Czy to jest nasz dom?
- To będzie nasz dom, złotko.
- Hura! - krzyknęła, ogłuszając go kompletnie. Choć czasami Eileen mocno go
drażniła, w tym momencie Louis nie dbał o to, czy kiedykolwiek zobaczy Disney
World w
Orlando.
Zaparkował przed szopą i zgasił silnik.
Silnik umilkł. W popołudniowej ciszy - która po Chicago, harmidrze State Street
i
Loopa wydawała się przejmująca - słodko śpiewał ptak.
- Dom - westchnęła cicho Rachel, nie odrywając wzroku od budynku.
- Dom - powiedział z zadowoleniem Gage z jej kolan. Louis i Rachel spojrzeli po
sobie. Widoczne w lusterku oczy Eileen rozszerzyły się gwałtownie.
- Czy on...
- Czy ty...
- Czy to...
Wszyscy zaczęli mówić razem i razem wybuchnęli śmiechem. Gage ssał kciuk, nie
zwracając uwagi na rodzinę. Prawie od miesiąca mówił Ma, a kilka razy
zaryzykował
nawet coś, co przy dużej dawce życzliwości (bądź, jak w przypadku Louisa,
nadziei) można
by uznać za Taaa.
Ale to, przypadkiem czy dzięki naśladownictwu, było prawdziwe słowo. Dom.
Louis podniósł synka z kolan żony i przytulił mocno.
I tak przybyli do Ludlow.
2.
We wspomnieniach Louisa Creeda chwila ta na zawsze zapisała się jako magiczna -
być może częściowo dlatego, że rzeczywiście taka była, ale też z tego powodu, iż
reszta wie-
czoru okazała się istnym szaleństwem. Przez najbliższe trzy godziny nie zaznali
ani chwili
magii czy spokoju.
Louis starannie (był bowiem człowiekiem porządnym i metodycznym) schował klucze
do brązowej koperty, opisanej: Dom w Ludlow - klucze, otrzymane 29 czerwca. Na
czas
podróży włożył kopertę do schowka na rękawiczki fairlane'a. Miał co do tego
absolutną
pewność. Teraz ich tam nie było.
Zaczął ich szukać z rosnącą irytacją (i obawą), a tymczasem Rachel posadziła
sobie
Gage'a na biodrze i ruszyła w ślad za Eileen ku rosnącemu na polu drzewu. Po raz
trzeci
zaglądał pod siedzenia, gdy nagle jego córka wrzasnęła i zaczęła płakać.
- Louis! - zawołała Rachel. - Eileen się skaleczyła! Dziewczynka spadła ze
zrobionej z
opony huśtawki i uderzyła kolanem o kamień. Skaleczenie było płytkie, krzyczała
jednak,
jakby właśnie straciła nogę, pomyślał (dość nieprzychylnie) Louis. Obejrzał się
na dom po
drugiej stronie szosy; w oknie salonu płonęło światło.
- W porządku, Eileen - rzekł. - Wystarczy. Ludzie pomyślą, że kogoś tu
mordujemy.
- Ale to boooooliiiiiiii!
Louis z trudem opanował zniecierpliwienie i bez słowa zawrócił do wozu. Klucze
zniknęły, lecz apteczka wciąż tkwiła w schowku. Zabrał ją i ruszył z powrotem.
Kiedy Eileen
zobaczyła, co niesie, podniosła jeszcze większy wrzask.
- Nie! Nie to piekące! Nie chcę piekącego! Tatusiu, nie!
- Eileen, to tylko betadyna. Wcale nie piecze.
- Zachowuj się jak duża dziewczynka - dodała Rachel. - To tylko...
- Nienienienienie...
- Przestań albo zaraz zapiecze cię pupa - ostrzegł Louis.
- Jest zmęczona, Lou - powiedziała cicho Rachel.
- Tak, znam to uczucie. Przytrzymaj jej nogę
|
WÄ
tki
|