ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Zgoda.
- Powiedz mi, czego się dowiedziałaś na temat Londynu - poprosiłam, a ona
spełniła mojąprośbę. Kiedy skończyła, byliśmy już na miejscu. Spojrzeliśmy na
lasy i bagna, ruiny i ślady ulic i dróg, na dym sączący się z kominów
przycupniętych osad. Suze wskazywała mi z ożywieniem ślady przeszłości: lotnisko
Heathrow - heksagram pasów startowych, widoczny tylko z powietrza, niczym symbol
jakiegoś starożytnego kultu, czczącego bogów nieba; śluzę na Tamizie daleko na
wschodzie, samotną linijkę srebrnych kropek; Hyde Park z Pomnikiem Nieznanego
Socjalisty, wystającym sto metrów nad koronami drzewi spoglądającym z pogardą
zwycięzcy na powalone lub walące się wieżowce City; a kiedy statek powietrzny
zawrócił i zaczął opadać, nasz cel, dumne kolumny Portu Aleksandry.
Na sam jego widok zjeżyły mi się włosy na karku. Było to jedno ze wczesnych
centrów ruchu kosmicznego, który ustanowili wspólni przodkowie, nasi i
Zewnętrznych. Do dzisiaj żyją ludzie, których podróż kosmiczna zaczęła się w
takich zatłoczonych halach, w oczekiwaniu na połączenie z kosmodromami w Guine i
Kazachstanie. Jego maszty były dla nich Statuą Wolności.
Albo kolonią karną. Paznokcie same wbiły mi siew dłonie. Odwróciłam się i
przygotowałam do lądowania.
Sterowiec wylądował z cichym pomrukiem silników. Przytoczono schody i zaczęliśmy
wychodzić. Parę osób z obsługi wsiadło na
-29-
pokład i przystąpiło do kontroli; choć systemy automatyczne znacznie lepiej
nadają się do tego zadania, w przypadku maszyn latających istnieje coś, co nie
pozwala zapomnieć o tradycji.
Z dachu terminalu mieliśmy niemal panoramiczny widok Londynu: łagodne wzgórza
zasnute dymem z ognisk. Od czasu do czasu z gąszczu drzew wystawały wieżowce,
których stal i beton oparły się dwustuletnim zniszczeniom. Na wschodzie Lee
Water zalewała trzęsawiska Hackney; w oddali lśniła Tamiza. Po stronie
zachodniej pomiędzy drzewami przebłyskiwały ruiny starych ceglanych budynków i
resztki ulic.
Na świecie panuj e mylne przekonanie - którego, co należy przyznać, nikt z nas
nie zamierzał prostować publicznie, choć fakty same rzucają się w oczy, jeśli
tylko ktoś chce popatrzyć - iż Zielona Śmierć była pojedynczym atakiem zarazy,
spowodowanym przez wirus, genetycznie skonstruowany przez jakąś frakcję
Zielonych w porywie maltuzjańskiego szału. Bardziej trzeźwe badania
epidemiologiczne ujawniły, iż istniało kilka różnych chorób, prawdopodobnie
pochodzenia naturalnego, które uderzyły w tym samym czasie i zostały rozniesione
przez żołnierzy, uciekinierów i osadników. Chaos i osłabienie socjalnych
systemów immunologicznych medycyny i nauki rzeczywiście należy przypisać bandom
Zielonych i ich licznym zwolennikom i prekursorom, by nawiązać do ponad stu lat
irracjonalizmu i antyhumanitaryzmu. Paniczna ucieczka z miast, stanowiących
ogniska zarazy, świadczyła o takim rozumowaniu i prawdopodobnie spowodowała
więcej zgonów niż same choroby. I choć Zieloni nie są odpowiedzialni za miliardy
ofiar, które się im przypisuj e, trudno mi winić kogokolwiek za tak zwane
ekscesy" po uwolnieniu. (Nadmiernie entuzjastyczne lokalne komitety znacznie
przesadziły, podając liczbę egzekucji. Nie było ich więcej niż sto tysięcy na
całym świecie. Poważnie.)
Długotrwałym wpływem Zielonej Śmierci nie było ograniczenie liczby populacji -
która po rewolucji gwałtownie podskoczyła, a i teraz miała się bardzo dobrze,
piękne dzięki - lecz zmiana miejsc zamieszkania. Większość starych metropolii
pozostała pusta, choć niebezpieczeństwo przestało już grozić. Opuszczono je
skwapliwie, zostawiając - całkiem słusznie - tym, którzy odrzucili nowe
społeczeństwo i woleli żyć do pewnego stopnia po staremu.
Tereny wiejskie także zaczęły dziczeć, gdyż agrokultura ustąpiła miejsca
akwakulturze, hydroponice i sztucznej fotosyntezie. Jed-
-30-
nak nie odstępowano ich niezależnym tak chętnie, jak miast, ze względu na ich
wartość rekreacyjną dla ludzi z Unii.
Sam Port Aleksandry nie zmienił się zanadto, ponieważ nigdy nie został wydany na
pastwę ludzi czy natury. W czasach Zielonej Śmierci przepływały przez niego
tłumy uciekinierów i nawet w stuleciu upadku Zachodu był utrzymywany przez tych
przedstawicieli Ruchu Kosmicznego, którzy pozostali na ziemi. Strzeżono jego
granic - małej wysepki w morzu pustki.
Zupełnie jak na starych zdjęciach, pomyślałam, kiedy zeszliśmy do hali: wystrój
staroświecki już wtedy, kiedy powstał - w dwudziestym wieku. Nowsze budynki
terminali i warsztaty zbudowane w dwudziestym pierwszym wieku, przycupnięte w
cieniu wysokich kolumn. Jedynym dowodem istnienia nowoczesnej technologii, który
dostrzegłam, były ruchome schody i chodnik, który wyniósł nas do wyj ścia.
Gładki pas plastiku - to nie nanotechnologia, tylko zmyślny wynalazek - pewnie
wprawiłby w osłupienie pierwszych budowniczych kompleksu.
Podeszliśmy do Pałacu Ludu, teraz służącego za dom gościnny i kwatery
pracowników portu. Spojrzałam na słońce, a potem na zegarek.
- Zostaniemy tu na noc? - zaproponowałam. - A rano ruszymy w dalszą podróż.
Suze skinęła głową.
-Tak, za późno, żeby jechać dalej. Znam w Londynie parę miejsc, w których
ostatecznie można się zatrzymać, ale tylko w razie bezwzględnej konieczności.
Zameldowałyśmy się na portierni, gdzie powiedziano nam, że mają mnóstwo wolnych
miej sc. Większość naszych towarzyszy podróży dała się skusić wątpliwemu urokowi
i atrakcjom londyńskich gospod lub domków myśliwskich. My wybrałyśmy sobie
dwuosobowy pokój w zachodnim skrzydle. Znalazłyśmy tam małą kuchenkę, zapas kawy
i innych produktów oraz zaproszenie na kolację i/lub wspólne zabawy towarzyskie.
Suze wzięła prysznic, a ja poprosiłam kombinezon, żeby dyskretnie przeczesał
pokój. Nie znalazł niczego oprócz standardowych form fauny i normalnych
czyścipełzaków
|
WÄ
tki
|