ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Teraz ich zobaczono i ewentualna ekipa ratownicza będzie wiedziała, gdzie szukać tych, którzy ocaleją z katastrofy. Słaba to nadzieja, lecz lepsza niż żadna.
Czarne wody zmieniły się nagle w lód pakowy. Rubin miał wrażenie, jakby samolot się weń worywał. Steward przypomniał sobie wreszcie o światłach lądowania i kazał Meksykaninowi je włączyć.
Ybarra gorączkowo patrzył na tablicę z przyrządami, w końcu znalazł właściwe przełączniki i włączył. Blask reflektorów oświetlił na chwilę spłoszonego niedźwiedzia polarnego. Mknęli nad martwą, zamarzniętą równiną.
- Matko Jezusowa - mruknął Meksykanin. - Widzę z prawej strony wzgórza. Jesteśmy nad ziemią.
Wzgórza, o których mówił Ybarra, były niegościnnym łańcuchem górskim rozciągającym się wzdłuż wybrzeża Grenlandii na sto mil w obu kierunkach. Rubin jednakże zdołał go jakoś wyminąć i w sposób graniczący z cudem wmanewrował opadającego boeinga w środek fiordu Ardencaple. Leciał nad wąską zatoczką między szczytami stromych skał. Szczęście sprawiło, że leciał pod wiatr, co podtrzymywało samolot w powietrzu.
Powierzchnia lodu była tak blisko, że zdawało się, wystarczy sięgnąć ręką, by jej dotknąć. W świetle reflektorów lód iskrzył się różnokolorowo jak w kalejdoskopie. Nagle przed samolotem zamajaczył ciemny masyw. Rubin nacisnął lekko prawy pedał i masyw znikł za lewą burtą.
- Opuść podwozie! - krzyknął do Meksykanina.
Ybarra wykonał rozkaz bez słowa. Gdyby to było zwykłe lądowanie awaryjne, nie mogliby zrobić nic gorszego, ale w obecnych warunkach w swojej ignorancji podjęli nieświadomie jedyną słuszną decyzję. Opuszczone podwozie stworzyło dodatkowy opór i samolot zaczął szybko wytracać prędkość.
Rubin ściskał wolant, aż mu pobielały kostki rąk, i patrzył w dół na umykający pod samolotem lód.
Zacisnął powieki modląc się, aby zetknęli się z miękkim śniegiem, a nie uderzyli w twardy lód. Niczego więcej ani on, ani Ybarra nie mogli zrobić. Koniec przybliżał się z przerażającą prędkością.
Na szczęście nie wiedział, nie mógł wiedzieć, że lód ma tylko metr grubości, więc jest zbyt cienki, aby utrzymać ciężar boeinga.
Światełka na tablicy z przyrządami nagle oszalały, wszystkie zaczęły błyskać czerwono. Z mroku pędził im na spotkanie lód. Rubin pociągnął wolant ku sobie i szybkość boeinga zmniejszyła się, gdy dziób samolotu wzniósł się po raz ostatni w daremnej próbie wzbicia się w powietrze.
Ybarra siedział zesztywniały ze strachu. Nieświadom prędkości 320 kilometrów na godzinę, nawet nie próbował zamknąć przepustnic. Nie pomyślał też w oszołomieniu o konieczności odcięcia dopływu paliwa i prądu.
I wtedy nastąpiło uderzenie.
Odruchowo Rubin i Ybarra unieśli ręce i zamknęli oczy. Koła zetknęły się z lodem i wydarły w nim bliźniacze bruzdy. Lewy zewnętrzny silnik zaczepił się, oderwał i pomknął wirując w mrok. Oba prawe silniki zaryły w lód w tym samym czasie, odłamując skrzydło ze zgrzytem skręcanego metalu. Wszystkie światła zgasły.
Boeing sunął przechylony po zamarzniętym fiordzie, gubiąc po drodze kawałki protestującego metalu. Uderzył w spiętrzenie lodu pakowego. Dziób został wgnieciony w kadłub, a ogon odłamał się i orząc lód wgniótł cienkie płyty aluminiowe do wewnątrz kokpitu.
Wreszcie siła rozpędu wygasła i połamany samolot dotarł do kresu swojej podróży. Zatrzymał się trzydzieści metrów przed grupą wielkich skał u skutego lodem brzegu.
Na kilka sekund zapanowała grobowa cisza. Potem dał się słyszeć groźny trzask pękającego lodu, zgrzyt metalu trącego o metal i pogruchotany samolot wolno opadł w lodowatą wodę.
8.
Archeolodzy usłyszeli wpadającego do fiordu boeinga. Wybiegli z chaty w samą porę, by zobaczyć w odbitym od lodu blasku świateł zarys samolotu. Widzieli oświetlone okienka kabiny i opuszczone podwozie. Dał się słyszeć przeraźliwy zgrzyt metalu, a w chwilę później po lodzie rozeszła się wibracja uderzenia. Światła zgasły, lecz zgrzyty skręcanego i rozrywanego metalu trwały jeszcze przez parę chwil
|
WÄ
tki
|