ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Pan von Trotta był tego dnia jedynym obcym przybyszem, który wysiadł z wagonu pierwszej i drugiej
klasy.
Z trzeciej wysiadło kilku urlopników i kolejarzy oraz paru Żydów
w długich, czarnych, rozwianych chałatach. Wszyscy gapili się na ojca i syna. Starosta podążył
śpiesznie do poczekalni. Tutaj ucałował Karola Józefa w czoło i zamówił przy bufecie dwa koniaki.
Na ścianie, za półką z flaszkami, wisiało duże lustro. Pijąc, ojciec i syn przyglądali się swym odbiciom.
- Czy to lustro jest takie kiepskie - spytał pan von Trotta - czy też naprawdę wyglądasz tak mi-
zernie?
"Czy ty doprawdy tak posiwiałeś?" - spytałby chętnie Karol Józef, widział bowiem mnóstwo
srebrnych, lśniących nitek w ciemnych bokobrodach i na skroniach ojca.
- Pozwól, niech ci się przyjrzę - ciągnął starosta. - Widzę teraz, że to nie lustro winne. To może
służba tutaj? Czy jest aż tak ciężka? - Starosta stwierdził w duchu, że syn nie wygląda tak, jak powi-
nien wyglądać młody podporucznik. "Może jest chory" - pomyślał. Oprócz chorób, powodujących
śmierć, istniały jeszcze owe straszliwe choroby, na które, jak mu się obiło o uszy, nierzadko zapadali
oficerowie. - Czy wolno ci pić koniak? - spytał chcąc okólną drogą dowiedzieć się o faktycznym sta-
nie rzeczy.
- Oczywiście, papo - odrzekł podporucznik.
Głos ojca, egzaminujący go przed laty w ciche niedzielne przedpołudnia, dźwięczał mu dotych-
czas w uszach - nosowy głos urzędnika, surowy, zawsze nieco zdziwiony i badawczy głos, przed któ-
rym wszelkie kłamstwo zamierało na języku.
- Czy podoba ci się w piechocie?
- Bardzo, papo.
- A twój koń?
- Wziąłem go tu z sobą, papo.
- Często jeździsz?
- Bardzo rzadko, papo.
- Nie lubisz?
- Nie, nigdy nie lubiłem jazdy konnej, papo.
- Przestań że wreszcie z tym "papo"! - rzekł nagle starosta. - Jesteś już dorosły. A ja mam wa-
kacje.
Pojechali do miasta.
- No, tak strasznie tu znowu nie jest - stwierdził starosta. - Czy można się tu zabawić?
- Doskonale - odparł Karol Józef. - U hrabiego Chojnickiego; u niego bywa cały tutejszy świat.
Zobaczysz go za chwilę. Lubię go bardzo.
- To byłby zatem twój pierwszy przyjaciel?
- Lekarz pułkowy Demant był również moim przyjacielem - odrzekł Karol Józef. - To jest twój
pokój, papo - wskazał drzwi. - Koledzy mieszkają obok i hałasują niekiedy po nocach. Ale innego ho-
telu nie ma. Zresztą, póki tu jesteś, będą się zachowywali spokojnie.
- Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi - bąknął starosta.
Wypakował z walizki okrągłe blaszane pudełko, otworzył wieczko i pokazał je Karolowi Józe-
fowi.
- Tu jest taki korzeń, ma być pono dobry przeciw malarii. Jacques przesyła ci go.
- A jak mu się wiedzie?
- Jest już tam! - starosta wskazał sufit.
- Jest tam! - powtórzył podporucznik.
Starosta miał wrażenie, że to mówi stary człowiek. Syn mógł mieć wiele tajemnic; ojciec ich nie
znał. Mówi się: syn i ojciec, ale między oboma leży wiele lat, leżą ich całe góry. Niewiele więcej wie-
dział o Karolu Józefie niż o jakimkolwiek innym podporuczniku. Syn wstąpił do kawalerii i przeniósł
się potem do piechoty. Nosił zielone wyłogi strzelców zamiast czerwonych wyłogów ułańskich. Tak,
tak, nic więcej nie wiedział o nim! Widocznie starzał się. Starzał się! Nie oddawał się już tak całkowi-
cie służbie i obowiązkom. Należał do Jacques'a i do Karola Józefa. Przenosił zwietrzały, twardy jak
skała korzeń od jednego do drugiego.
Starosta, wciąż jeszcze pochylony nad walizką, otworzył usta. Mówił do kuferka niby w otwar-
ty grób. Ale nie powiedział tak, jak chciał: "Kocham cię, mój synu!"; powiedział:
- Miał bardzo lekką śmierć. Był prawdziwy wieczór majowy i wszystkie ptaki śpiewały. Pamię-
tasz jego kanarka? On ćwierkał najgłośniej. Jacques oczyścił wszystkie trzewiki. Potem dopiero
umarł, na podwórzu, na ławce. Slama był również przy tym. Przed południem miał tylko gorączkę.
Kazał ci oddać pozdrowienia. - Starosta oderwał wzrok od walizki i spojrzał synowi w twarz. - Tak
właśnie chciałbym kiedyś umrzeć!
Podporucznik poszedł do swego pokoju, otworzył szafę i położył korzeń na górnej półce, obok
listów Katarzyny i szabli Maksa Demanta. Potem wyciągnął zegarek doktora. Zdawało mu się, że
cienka wskazówka sekundnika krąży szybciej niż jakakolwiek po maleńkim kole, a dźwięczne tykanie
zegarka jest gwałtowniejsze. Wskazówki nie miały celu, tykanienie miało sensu. Wnet będzie nasłu-
chiwał także, jak tyka zegarek ojca; ojciec zostawi mu go w spadku. "W mojej izbie będzie wisiał por-
tret bohatera spod Solferino, szabla Maksa Demanta i jakiś przedmiot ze spuścizny ojcowskiej. Ra-
zem ze mną zostanie pogrzebane wszystko. Jestem ostatni z Trottów!"
Był jeszcze dosyć młody, aby czerpać słodką rozkosz ze swego smutku i bolesną godność
z pewności, iż jest ostatnim z rodu. Z pobliskich mokradeł dochodziło przeciągłe, zgiełkliwe kumka-
nie żab. Zachodzące słońce rzucało czerwonawy odblask na meble i ściany pokoju. Usłyszał turkot
lekkiego pojazdu i miękki kłus podków w kurzawie gościńca. Wózek zatrzymał się przed hotelem.
Była to żółta bryczka - letni wehikuł hrabiego Chojnickiego
|
WÄ
tki
|