ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Wówczas to usłyszałem pierwszy raz w życiu ryk: - GOL! GOL! GOL!!! - Radość, o dziwo, była obustronna. PIERWSZY GOL! ANGIELSKI.
Rozradowany Józiuczek, który przeszło godzinę bronił swej bramki, krzyknął do mnie:
- Skocz jeszcze po pierożki! Jestem bardzo głodny.
Skoczyłem, ale pierożków już nie było. Gdy stałem tak bezradny, Turek powiedział:
- Zacziem tiebie pirożok, kuszaj watruszka.
Nigdy nie jadłem "watruszki", nie wiedziałem, co to jest, ale pomyślałem, że lepiej przynieść Józiuczkowi "watruszkę", niż wrócić do głodnego z pustymi rękami.
Wziąłem dwie "watruszki". Cisnąc je do piersi, rwałem z ulicy Wileńskiej na Starochersońską, by jak najszybciej nakarmić mego "golcipera". Podczas ponownej przerwy na teorię rozwinąłem paczkę i podając zawartość, wyszeptałem:
- Pierożków już więcej nie było, wziąłem WATRUSZKĘ.
Oczy Józiuczka popatrzyły na mnie z politowaniem (samego Józiuczka już nie było, tylko piasek uformowany w kształt ludzki). Prysła cała moja duma jako opiekuna "golcipera". Usłyszałem zabójcze dla mnie słowa:
- WATRUSZKA - to dobre dla dziewczynek.
Przełknął te "watruszki", zapił szóstą butelką lemoniady i stanął w bramce. Walka rozgorzała jeszcze bardziej żarliwa, zacięta. Kopano, padano. Słyszałem, jak szeptano: - PRAWDZIWA GRA ANGIELSKA. - Coraz więcej ludzi tarzało się po ziemi. Znów zakotłowało się pod naszą bramką, a ja zobaczyłem, jak mój "golciper" rzucił się łukiem niby szczupak, by ciałem zasłonić bramkę. Wyciągnął, jak mógł, najdalej ręce. Piłka musnęła jego rozstawione palce i przeleciała tuż nad ziemią pod poprzeczką. Zrobiło mi się niedobrze. Poczułem na sobie całe brzemię winy. Przecież wiedziałem, że dwóch pierożków będzie za mało. "Watruszki" były mało pożywne. Mój "golciper" miał za mało siły, by skoczyć tak daleko, a przez mój brak decyzji nie wziąłem więcej pierożków. I oto teraz wbili nam gola.
Józiuczek był tak dobry, że nigdy mi nie wypominał tych WATRUSZEK, ale mnie stanęły one w gardle na całe życie.
Pomimo że nie widziałem króla Jerzego Piątego, chodzącego tylko z laseczką wśród tłumów londyńczyków, to potwierdziła mi dwukrotnie tę wersję spotkana na ulicy Londynu podczas drugiej wojny angielska królowa, robiąca z dwoma córkami zakupy w sklepach. Było to możliwe tylko z tego powodu, że Anglicy wmówili w siebie, że nie poznają na ulicy swej królowej ani następczyni tronu i jej siostry. Nawet gdy królowej w jednym ze sklepów zabrakło kuponów, ekspedientka mrugnięciem oka nie dała poznać, że wie, iż to królowa - wskutek czego królowa nie nabyła tego, co wybrała. Ale za chwilę cały Londyn już o tym wiedział. Ba, cała Anglia. Tysiące ludzi zaczęło przesyłać królowej kupony, by ją wybawić z kłopotów. Z wielkim trudem udało się poprzez nadawane bez przerwy przez radio komunikaty powstrzymać ten napływający do pałacu królewskiego potop kuponów.
Jeśli nie wierzyć twierdzeniu, że "TO, CO DAJE NAM SZCZĘŚCIE - NIE JEST FIKCJĄ" - to COŚ, co mają Anglicy, można uznać za bezwartościowe. Kojarzące się z BAJKAMI, jak ta:
Pomnę dzieciństwa sny niewysłowne,
Baśń lat minionych staje jak żywa,
Bajki czarowne, bajki cudowne
Opowiadała mi niania siwa.
O złotym smoku, śpiącej królewnie,
O tym, jak walczył rycerzy huf.
A gdy skończyła, płakałem rzewnie,
Prosząc, nianiusiu, ach, dalej mów!
Mów dalej, mów dalej, mów jeszcze!
Niech przyjdą rycerze tu do mnie...
A przecież nie w bajkach, lecz w LONDYNIE przychodzą "tu do mnie" rycerze i nie śpiąca królewna, lecz żywa, z krwi i kości, śliczna królewna jadąca na swój ślub w szklanej, BAŚNIOWEJ karecie, ciągnionej przez BAŚNIOWE RUMAKI, otoczonej BAŚNIOWYMI HUFCAMI RYCERZY okrytych lamparcimi skórami, z bajkowymi TOPORAMI W DŁONI, na BAŚNIOWYCH RUMAKACH.
Miliony Anglików KOCHAJĄ przeżywać tego rodzaju baśnie na jawie, uważając to za szczęście.
SZCZĘŚCIEM dla nich jest gra w piłkę nożną, jej powodzenie, bo SZCZĘŚCIEM, i to niesłychanie ważnym SZCZĘŚCIEM, jest TO, by piłka kopnięta NOGĄ, nie zaś odbita ręką, wpadła do bramki.
Gdy po sześćdziesięciu kilku latach patrzę na bramkarza nie mającego siły, by zatrzymać piłkę, nazywam go - jak za lat dziecinnych - GOLCIPEREM, błędną wymową angielskiego goal-keeper, a w uszach brzmią mi słowa Turka: "ZACZIEM TIEBIE PIROZOK - KUSZAJ WATRUSZKA".
Car w Wilnie1
Była zima 1915 roku. W gimnazjum w sobotę zapowiedziano nam, że w niedzielę musimy być ciepło ubrani, bo pójdziemy spotykać Najjaśniejszego Pana Cesarza Wszechrosji Mikołaja II Aleksandrowicza. Najjaśniejszy Pan przybędzie do Wilna, by wziąć udział w PANICHIDZIE za duszę poległego na froncie w walce z Niemcami księcia Olega Konstantynowicza, będącego podobnie jak Najjaśniejszy Pan prawnukiem cara Mikołaja I. PANICHIDA będzie odprawiona w cerkwi Romanowych na Pohulance. Zbiórka w gimnazjum w niedzielę o godzinie siódmej rano.
O godzinie ósmej na wyznaczonym dla nas miejscu na ulicy Wielkiej, naprzeciw skwerku przed dawnym ratuszem, poczynając od kościoła Św. Kazimierza ku "Ostrobramie", od strony chodnika przed domami, ustawiło się nasze Gimnazjum Winogradowa. Naprzeciwko nas stały szeregi piechoty z bagnetami na broń. Godziny przyjazdu Najjaśniejszego Pana nie podano. Mróz nie był dokuczliwy - jakieś pięć-trzy stopnie. Olbrzymie śniegi zalegały ulice. Staliśmy na krawędzi oczyszczonego chodnika. Między naszymi szeregami a domami można było swobodnie się poruszać.
Po godzinie dziesiątej nadjechał Najjaśniejszy Pan w odkrytym samochodzie, poprzedzony echami gromkich: URA! URA! URA! Według nas, nasze URA!, winogradowców, zagłuszyło żołnierskie.
Myśleliśmy, że po przejeździe Najjaśniejszego Pana wrócimy do domów, ale powiedziano nam, że będziemy czekali na powrót Najjaśniejszego Pana na dworzec.
Jedyną rozrywką podczas tego czekania były opowieści o wojnie, Niemcach, posiadanych przez kolegów pikielhaubach. Największą dumą napawało posiadanie pikielhauby kirasjerów. Zdobywali je starsi koledzy. Mogli się na ochotnika zgłaszać do przenoszenia rannych z pociągów do szpitali. Z tego źródła płynęły do nas WOJENNYJE TROFIEJI. Starsi koledzy opowiadali, że niosąc rannego niemieckiego oficera musieli się zatrzymać przed nadjeżdżającym konnym tramwajem. KONKĄ. Poruszał się zawsze tak wolno, że można było znacznie szybciej dojść pieszo.
Czerwony wóz na szynach, ciągniony przez dwa wychudzone konie, tak zaciekawił rannego niemieckiego oficera, że pomimo widocznego na jego twarzy cierpienia uniósł się na łokciu i pilnie przyglądając się koniom i wozowi, spytał niosących go uczniów: "Co to takiego?" Jeden z kolegów dobrze mówiący po niemiecku wyjaśnił mu, że to jest tramwaj konny. Niemiec, ubawiony widokiem wileńskiej KONKI, zaczął się śmiać i śmiał się tak długo, aż umarł. Wielu młodszych kolegów uwierzyło w tę historyjkę uśmiania się na śmierć oficera niemieckiego z wileńskiej KONKI, pomimo że nie wiedzieli, iż w Niemczech od dawna były tramwaje elektryczne
|
WÄ
tki
|