ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Zawsze to czuję. Okna są ciemne, nic nie widać, a ja pomimo tego wiem, że
Steward już tam jest, i to nie sam.
Tuż obok balustrady balkonu stoi moje krzesło z miękką poduszką. Wspieram się na ręce i
przechodzę na nie. Jak na potworka, karła, zwyrodniałą ludzką karykaturę robię to względnie
zręcznie.
Steward właśnie odciąga zasłonę. To znaczy odsuwa tylko jej lewą połowę od strony
tapczana. Błyśnięcie nagiego ciała poraża mnie jak zwykle. Dostrzegam, widzę przez chwilę
wyraźnie, klarownie, jakby w poświacie jarzeniówki, szeroki tors i potężne ramiona. Rzeźnik
odwraca się i chyba coś mówi do dziewczyny leżącej z nim tego popołudnia. Znowu wygląda
oknem, zwróciwszy głowę ku górze na niebo ponad swoim balkonem. Czyniąc to, drapie się po
włosach na szerokiej piersi. Wiem, że już po wszystkim, że już się stało, dokonało. Rozmawiają
teraz o pogodzie. Na pewno zamierzają oboje wyjść na spacer. Chyba prosi go o przechadzkę
dziewczyna. On nie ma ochoty. Wypił za dużo. Jest zamroczony rozkoszą. Chce spać. Kochałem
go kiedyś, pożądałem. Jak mogłem? Stommy wtrąca, że wciąż jeszcze kocham się w Stewardzie
Purserze, rzeźniku, i że nic się nie zmieniło.
Jak śmiesz? wybucham. To ordynarny kulturysta, prymityw! Stommy śmieje się ze
mnie po swojemu, naigrawa.
Wiem już, co temu przeciwstawię siłę słabości opartą na wciąż przeze mnie doskonalonym
procesie pogłębiania własnej osobowości. Myśli moje płyną promieniście (od centrum tego jądra,
wszystkiego, co jest mną) do wszechświata, wszechistnienia, galaktyk innych, nie znanych mi
wydarzeń, nastrojów nawet.
Sublimuję się, zmierzam do syntezy otaczających mnie, przelotnych błyśnień zwanych ludźmi
lub mgławic udających okresy historyczne. Sam przemijam w locie, wyprzedzając lub będąc
wyprzedzanym. Mam też myśli ku-centryczne, nawracające, niosące refleksje lub odbicia
różnych zwierciadeł, trem, lusterek, żagiełek, a także szkiełek rozbitych butelek, szyb, witraży...
11
Nie jestem wariatem i co mnie nieustannie dziwi kontroluję nie najgorzej swoje stany ducha.
Jeśli chodzi o ciało, no cóż jestem do tego stopnia zdeformowany, że należałoby się
zastanowić, czy w ogóle dysponuję czymś do ciała podobnym. Jestem, jestem, jestem... To
także problem. Można by mnie chyba od biedy uznać za kroplę człowieczeństwa, za strugę
niczemu nie przydatnej ludzkiej spermy uronionej nawet nie na łące, lecz w burdelu. Myślę. Ja
on, nędzny, odrażający potworek, jak na złość nie ucieka w szaleństwo, a... kombinuje. A może
wcale nie myślę, tylko... odbieram? Tak, to najbliższe prawdy. Istnieję tranzystorowo
przetwarzam impulsy, potrafię nawet pławić się w muzyce lub w rozpuście, co zachodzi we mnie
na odcinku energia impuls marzenia. Mój członek jest jak na ironię całkiem normalny. Tylko
jego nic nie zdeformowało. Stoi twardo na stanowisku. Nic nie jest w stanie zachwiać jego
zasadami. Ortodoksyjna bestia. Zwyrodnialec, perwersiarz, patafian blady lub siny, zależnie od
okoliczności i moich pieszczot. Jaka szkoda, że nie zna żadnego języka. Chociaż... Od tego dnia
straciłem siostrę. To znaczy uściślając z racji objawionej przez nią nie własnej namiętności,
kiedy ten wredny Bob Sturton chciał ją rozpalić jakimiś proszkami, by potem pozbawić
dziewictwa, a roznamiętnienie naszło na nią, to znaczy na moją siostrę Karolinę, kiedy Boba już
dawno nie było. Źle wymierzył, wadliwie obliczył czas widocznie. I oto ja, a raczej my, gdyż z
tym facetem u mego podbrzusza więcej mnie dzieli, niż łączy doznaliśmy niespodziewanego
impulsu nie własnej fali i poddawszy się tej fali, zostaliśmy przez nią spiętrzeni, porwani,
uniesieni, by potem zatracić się, przestać istnieć... (Nie wiadomo zupełnie dlaczego, myślałem
wtedy o zębach, do widoku których przywykliśmy od najdawniejszych lat, a moja siostra
Karolina ma zęby ładne białe.) Było mi rozkosznie, przerażająco. Płakałem, krzyczałem coś,
błagałem ją o przebaczenie świadom, że oto przez głupie proszki kretyna Boba przemija coś
dla mnie najważniejszego, że umiera, umieramy... Karolinę kochałem bardzo, a ona mnie chyba
także. Kiedy byłem dzieckiem, opowiadała mi bajki. Nie byłeś dzieckiem. Nigdy nie byłeś!
To Stommy.
Po tym wydarzeniu pierwszy raz weszła do mojego pokoju, do tej mojej stajni
znienawidzonej, dopiero po miesiącu. Coś tam zapytała. Ja odpowiedziałem. Byłem świadom, że
wszystko się skończyło i że muszę znów szukać wzmocnienia w sobie samym, gdyż raz jeszcze
w mym piętnastoletnim istnieniu straciłem nadzieję.
Poszły znowu fale. Ktoś rzucił ciężkim kamieniem w sam mój środek. Burza narastała jak
wrzód, rozszerzała się, szalała. Umierałem na raka, cierpiałem, złorzeczyłem. W parę dni potem
12
Karolina pojawiła się z nocnikiem. Przychodziła tak w przeszłości często, setki razy. Teraz
odebrałem to jej wejście, chęć usłużenia mej słabości, zupełnie inaczej. Zawstydziłem się.
Spływaj! powiedziałem. Sam sobie dam radę. I poszedłem do toalety. To znaczy udałem
się. Ja chodzę dziwnie opieram się na mojej lewej nóżce długości dokładnie szesnaście i pół
cala (ojciec mierzył nie rośnie) i przenoszę ciężar kadłubka na prawą, krótszą,
dziesięciocalową. Tego dnia, aby wejść na sedes w klozecie, pomagałem sobie moimi niby
rączkami. Prawej właściwie nie ma. Lewa jest zakończona dłonią tuż za łokciem. Tą potrafię
robić wiele rzeczy. Więc wszedłem, wdrapałem się na klozetowe wzniesienie i nawet był tego
efekt, co przy moich nieustannych zaparciach należało uznać za sukces. Moja jedyna produkcja
ma miejsce w tym przybytku właśnie. Natężam się, oglądam, co ze mnie wyszło. Rodzaj
sportowej satysfakcji towarzyszy większym sukcesom, uczucie zniechęcenia brakowi widomych
efektów krwawych natężeń.
Przeminęło, wyblakło. Jeden więcej epizod, w gruncie rzeczy poprzez całe swe
okrucieństwo korzystny dla mnie, gdyż zapobiegający dalszemu rozproszeniu
|
WÄ
tki
|