ďťż

Sam wydepczę nową ścieżkę”...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
— Ale… — Ojcze Stone, pomyśl, jakie brzemię spadłoby na nasze barki, gdybyśmy minęli grzeszników, nie wyciągając do nich ręki. — Ale kule ognia! — Przypuszczam, że kiedy na świecie zjawił się pierwszy człowiek, w oczach zwierząt także wyglądał dziwacznie. A przecież mimo swej brzydoty ma duszę. Póki nie przekonamy się, że jest inaczej, załóżmy, iż owe ogniste kule również je mają. — W porządku — zgodził się burmistrz — ale wkrótce wrócicie do miasta. — Zobaczymy. Najpierw śniadanie. Potem, ojcze Stone, pójdziemy we dwóch na wzgórza. Nie chcę wystraszyć tych ognistych Marsjan, przybywając w towarzystwie maszyn czy tłumów. To co, zjemy? Ojcowie w milczeniu siedli do śniadania. O zmierzchu ojcowie Peregrine i Stone dotarli wysoko na wzgórza. W końcu zatrzymali się i przysiedli na skałach, napawając się chwilą odpoczynku i oczekiwania. Marsjanie jak dotąd się nie pojawili i obaj księża czuli lekki zawód. — Zastanawiam się… — Ojciec Peregrine otarł spoconą twarz. ~ Jak sądzisz, gdybyśmy zawołali „Halo!”, odpowiedzieliby? — Ojcze Peregrine, czy ty nigdy nie bywasz poważny? — Naśladuję tylko naszego dobrego Pana. Och, proszę, nie gorsz się tak. Nasz Pan nie jest poważny. W istocie trudno orzec, czym właściwie jest poza miłością, a miłość ma przecież wiele wspólnego z humorem. Nie da się kogoś kochać, jeśli się go nie znosi, nieprawdaż? A żeby stale kogoś znosić, trzeba móc się z niego śmiać. Mam rację? My wszyscy jesteśmy tylko śmiesznymi stworzonkami, brodzącymi w wielkiej misie lepkiej słodyczy. Bóg kocha nas jeszcze bardziej, bo Go bawimy. — Nigdy nie sądziłem, że Bóg ma poczucie humoru — wtrącił ojciec Stone. — Stwórca dziobaka, wielbłąda, strusia i człowieka? Daj spokój! — Ojciec Peregrine wybuchnął śmiechem. I w tym momencie zza pogrążonych w półmroku wzgórz wyłonili się Marsjanie, lśniąc niczym lampy przewodnie. Ojciec Stone dostrzegł ich pierwszy. — Spójrz! Ojciec Peregrine odwrócił się. Śmiech zamarł mu na ustach. Drżące wyraźnie okrągłe błękitne kule ognia wisiały w powietrzu pomiędzy migotliwymi gwiazdami. — Potwory! — Ojciec Stone zerwał się z miejsca, lecz ojciec Peregrine złapał go za rękę. — Zaczekaj. — Trzeba było iść do miasta! — Ależ nie, popatrz! — błagał ojciec Peregrine. — Boję się. — Nie bój się, to dzieło Boże. — Raczej diabelskie! — Już dobrze, cicho. — Ojciec Peregrine uspokoił go łagodnie i obaj przykucnęli, unosząc głowy. Miękkie błękitne światło oblało ich twarze, gdy ogniste kule zbliżyły się powoli. Ojciec Peregrine zadrżał i znów wspomniał wieczory Dnia Niepodległości. Czuł się jak dziecko w noc czwartego lipca, gdy niebo pęka nad głowami, eksplodując gwiezdnym pyłem i ognistym hukiem. Łoskot wstrząsa oknami domów niczym lodem na tysiącach płytkich kałuż. Ciotki, wujowie, kuzyni, krzyczący „Ach!” w podziwie nad dziełem niebiańskich cudotwórców. Barwy letniego nieba. I Ogniste Balony, podpalane ręką rozpieszczającego wnuków dziadka, przytrzymywane w mocarnych czułych dłoniach. Och, jakież cudowne wspomnienie! Urocze Ogniste Balony świecące łagodnym blaskiem, ciepłe kawałki bibułki, wydęte niczym owadzie skrzydła, leżące w pudełkach jak skulone osy, i wreszcie po całym dniu huku i radości, opuściwszy pudełkowe domy, delikatnie rozwinięte, niebieskie, czerwone, białe, patriotyczne — Ogniste Balony! Oczyma duszy ujrzał niewyraźne twarze drogich krewnych, już dawno spoczywających w ziemi pod płaszczem z mchu. Patrzył, jak dziadek zapala maleńką świeczkę, pozwalając, by ciepłe powietrze nadęło balon, pulchny i lśniący w jego dłoniach; świetliste zjawisko, które trzymał w rękach, nie chcąc wypuścić go zbyt szybko. Albowiem uwolniony balon odpływał, unosząc z sobą kolejny rok życia, kolejny czwarty lipca, jeszcze jeden okruch Piękna. A potem Ogniste Balony wzlatywały w górę, coraz wyżej i wyżej, ku ciepłym letnim konstelacjom, a czerwono–biało–niebieskie oczy śledziły je w milczeniu ze wszystkich werand. Na głębokiej prowincji stanu Illinois ponad nocnymi rzekami i uśpionymi domami, Ogniste Balony odpływały w dal, znikając na zawsze… Do oczu ojca Peregrine napłynęły łzy. Nad nim unosili się Marsjanie — nie jeden, lecz tysiąc szepczących Ognistych Balonów. Miał wrażenie, jakby u jego boku stał od dawna nieżyjący dziadek i patrzył wraz z nim wprost w piękno. W istocie jednak był to ojciec Stone. — Chodźmy stąd, proszę, ojcze! — Muszę z nimi pomówić. Ojciec Peregrine pobiegł naprzód, nie wiedząc, co powiedzieć — cóż bowiem w przeszłości mawiał do Ognistych Balonów, poza powtarzanymi w duchu słowami: „Jesteście piękne, jesteście piękne!”; w tej chwili zaś to nie wystarczyło. Mógł jedynie podnieść ciężkie ręce i krzyknąć, tak jak często pragnął zawołać za ulatującymi magicznymi Ognistymi Balonami. — Halo! Lecz kule ognia milczały. Płonęły tylko w mroku niczym odbicia w ciemnym lustrze. Zdawały się niezmienne, zwiewne, cudowne, wieczne. — Przychodzimy z Bogiem — rzekł ojciec Peregrine, zwracając się do nieba. — To głupota, szaleństwo! — Ojciec Stone przygryzł kostki. — W imię Boże, ojcze Peregrine, stój! Nagle świetliste kule odleciały na wzgórza. Po chwili zniknęły z pola widzenia. Ojciec Peregrine zawołał ponownie i echo jego ostatniego krzyku wstrząsnęło skałami. Odwróciwszy się, ujrzał tuman kurzu; pył na moment zastygł w powietrzu, a potem z grzmotem kamiennych kół zboczem runęła lawina. — Patrz, co zrobiłeś! — krzyknął ojciec Stone. Ojciec Peregrine patrzył z fascynacją, która szybko ustąpiła miejsca przerażeniu. Odwrócił się, wiedząc, że zdążą przebiec zaledwie kilka kroków, nim kamienie zmiażdżą ich i pogrzebią. Miał zaledwie dość czasu, by szepnąć „O Boże!”, gdy lawina go dosięgła. — Ojcze! Oddzielono ich od kamieni niczym ziarna od plew. Wokół migotała błękitna poświata, zimne gwiazdy zatoczyły krąg na niebie, rozległ się ryk i nagle stali już na półce, dwieście stóp dalej, spoglądając w miejsce, w którym ich ciała winny leżeć pogrzebane pod tonami skał. Błękitne światło zgasło. Dwaj księża przywarli do siebie. — Co się stało? — Błękitne ognie nas podniosły. — Odbiegliśmy, to wszystko. — Nie, kule nas ocaliły
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.