Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Zastępca szeryfa, ryzykuj±c
dalsz± karierę,
wyci±gn±ł butelkę whisky i usiłował upić Dunna. Nie wyszło.
Stara obudziła go uderzeniem w twarz. Zasn±ł? Chryste! Jak mógł prowadzić
samochód,
¶pi±c? Dojeżdżali do Vegas. Boże...Tak szybko? Naprawdę spał, prowadz±c? A może
to tylko
oszołomienie... Trwał jak w stuporze. Wytarł łzy z policzków. Płakał? Nie
pamiętał niczego z
ostatnich paru godzin. Zapadał zmierzch.
— Tutaj. Tutaj! — Stara wskazała mu kierunek.
— Nie wiem, czy mnie stać na motele w tej czę¶ci miasta...
— Spać ci się chce? — u¶miechnęła się lekko. — A nie udusisz się w nocy
poduszk±?
Posłusznie skręcił w ulicę, któr± wskazała. Zaparkował tam, gdzie chciała.
„Szpital dla
przewlekle chorych, czyjego¶ tam imienia, jakiej¶ tam fundacji” głosił napis na
wej¶ciu, które
starucha otworzyła kijem. Sanitariusz usiłował zagrodzić im drogę. Być może
chciał spytać,
po co tu przyszli. Nie otrzymał swojej szansy.
— ProwadĽ do pokoju! — nakazała stara. Nie wymieniła ani numeru, ani nazwiska,
ani
nawet piętra.
Pielęgniarz poprowadził ich do windy.
— Zaraz przyjdzie lekarz — oznajmił.
— Wiem — ucięła stara. Telefonowała z drogi jak spał? Zaraz. Jak to spał? Po
prostu się
zamy¶lił. Nie mogła telefonować.
Dunn odetchn±ł głęboko. Zdawało mu się, że ¶ni. Strzelił się dłoni± w policzek,
pielęgniarz
nie obejrzał się nawet. Otworzył drzwi na wła¶ciwym piętrze i nie zadawał
żadnych pytań.
Stara podeszła wprost do starszego mężczyzny w kitlu, który czekał pod drzwiami
izolatki.
— Doktor Bernstein — przedstawił się. — Państwo byli umówieni, prawda?
— Taaaaaa... otwieraj synku! — stara łupnęła kijem w białe, wzmocnione
specjalnie
drzwi.
Bernstein otworzył, nie pytaj±c o nic. Dunn strzelił się znowu w policzek.
W ¶rodku, w pomieszczeniu wielko¶ci może szkolnej ławki, na brzegu malutkiego
łóżeczka siedziała dziewczyna. Miała długie blond włosy. Patrzyła tępo przed
siebie, idealnie
nieruchoma. ¦lina ¶ciekała jej z k±cika ust, kapi±c na nieskaziteln±, szpitaln±
koszulę.
— To Marysha Borowski — wyja¶nił Bernstein. — Nie potrafi mówić, nie wie, co się
z
ni± dzieje — wymienił kilka schorzeń, o które j± podejrzewał. Wszystkie po
łacinie. —
Ro¶linka — zakończył bardziej zrozumiale.
— No! — starucha trzepnęła dziewczynę w głowę tak, że ¶lina pociekła jej po
brodzie. —
Fajna, co?
Dunn potrz±sn±ł głow±. Pytanie było najwyraĽniej skierowane do niego.
— Fajn± ci Poleczkę znalazłam, nie? — Stara była wyraĽnie zadowolona. — Młoda,
¶liczna! Będziesz z niej miał pociechę!
Odkaszln±ł. Jezu...
— No — zebrał się w sobie i zakpił. — Przynajmniej nie będzie trajkotać nad
głow±.
Starucha przyjęła to za dobr± monetę.
— No pewnie. Przecież niemowa — roze¶miała się. — Ale ci się trafiło. Jak ¶lepej
kurze
ziarno! — była zadowolona z siebie jak szlag. — ¦liczna, prawda? — podniosła
dziewczynie
brodę palcem. Ta poddawała się obojętnie jak każda ro¶linka.
— Mmmm... Co pani chce zrobić? — spytał Dunn.
— Ożenić was — zdziwiła się stara jego niewiedz±. — No przecież... — nagle
zrozumiała
i ¶ciszyła głos. — No przecież to normalnie czarownica! Młoda, ładna, nawet
jeszcze nie wie,
kim jest — patrzyła wyczekuj±co, ale najwyraĽniej nie doczekała się tego, co
spodziewała się
zobaczyć na jego twarzy. — Pierwszy raz żyje! — dodała wyja¶niaj±co. — Silna jak
wół!
Dunn przełkn±ł ¶linę.
— Mam się ożenić... z ni±? — spytał lekko przestraszony.
Stara straciła cierpliwo¶ć. Podniosła dziewczynę z łóżka, ci±gn±c za ramię. Nie
podejrzewał jej o tak± siłę. Potem klepnęła Maryshę w tyłek. Mocno.
— Widzisz? Ani drgnęła! — u¶miechnęła się zadowolona. — Silna jak wół, mówię!
Nie mog±c doczekać się jakiejkolwiek reakcji, zwróciła się do Bernsteina.
— A ty synku załatw te wszystkie papiery, wiesz...
— Jakie papiery? — szepn±ł zszokowany doktor.
— No te wszystkie, wiesz... Ten pan bierze na siebie opiekę nad tym dzieckiem.
Powinno
się udać. Spadnie wam z głowy koszt jej utrzymania. No rusz się! — krzyknęła
zdenerwowana nagle. WyraĽnie miała problemy ze swoj± osobowo¶ci±
|
WÄ…tki
|