ďťż

Nie rozumiał swych uczuć, nie wiedział, dlaczego go drażnią słowa dziewczyny...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Brama wyrosła przed nimi, wąska, ciemna, pod półkolistym, wykładanym kolorowymi kamieniami łukiem. Paru żebraków z głowami nakrytymi płachtami siedziało w słonecznym żarze i jęczało żałośnie: „Bakczysz! Bakczysz!" Chudy osioł przywiązany do palika smagał ogonem po zapadniętych bokach odpędzając obsiadające go muchy. — Bądź zdrowa — powiedział. Odwrócił się do konia. Przerzucił wodze w tył, oparł dłoń na łęku. Wydało mu się, że jej głos zadrżał, gdy odrzekła: — Bądź zdrów, panie! •— Siedział już na koniu, gdy zapytała: — Czy nie zechcesz, panie, odwiedzić kiedy naszego sklepu na bazarze? Mamy piękne towary. — Może zajdę — rzekł. Był jednak przekonany, że nie pójdzie. Nacisnął wierzchowca, koń wyskoczył gwałtownym szczupakiem. Pogalopował w zieleń gajów palmowych. Psy biegły przodem szczekając hałaśliwie, nisko zwisające gałęzie uderzały go po głowie i zmuszały do pochylania się na siodle. Zanim zwolnił, skończył się cień drzew i Hettum wyjechał znowu na rozżarzoną słońcem przestrzeń. Pomiędzy ogrody okalające miasto, długim językiem aż pod same mury wślizgiwała się od południa płowa pustynia, pofałdowana, podobna zamarłemu pod księżycem morzu. Tędy prowadził jakiś szlak, bo na zarzuconej kamieniami równinie widać było ślady nóg ludzkich i wielbłądzich. o kilkadziesiąt kroków przed sobą zobaczył samotną, ciemno ubraną figurkę ludzką, pochyloną, jakby człowiek, nie bacząc na upał, czegoś szukał na rozpalonej glinie. Hettum skierował konia w jego stronę. Poznał tamtego od razu. Bosonogi franciszkanin stał wpatrzony w ziemię, ze złożonymi jak do modlitwy rękami. Jego łysą głowę nakrywał wielki liść, spod którego widać było bulwiasty nos i pokryte twardą szczeciną policzki. Hettum zatrzymał konia. Zapytał: — Cóżeś tu na ziemi wypatrzył, bracie Wilfrydzie? Zakonnik podniósł wzrok spod liścia. Miał oczy szare koloru dalekiego, północnego morza. — Ach, to wy, królu — powiedział, jakby go zaskoczyło pojawienie się Hettuma. Potem uśmiechnął się podobnie jak dziecko, które pełne jest niekończącego się zdumienia wobec spraw świata. —, To tu -— powiedział pokazując palcem ziemię — tu — powtórzył. Widząc zdziwiony wzrok Hettuma wyjaśnił: — Tu na Szawła spadł piorun z nieba, a on stał się Pawłem. 9 — No, więc po coś tu przyjechał? Julian siedział rozwalony na miękkim tobole obwiązanym w rogożę i leniwie dłubał w zębach. Rozrosła figa, o którą opierał się plecami, rzucała na niego cień. Ten, do którego się zwracał, był człowiekiem ogromnej postawy. Wspaniały olbrzym o szerokich barach ubrany był nędznie, jak zwykły rzemieślnik lub jak sługa niezbyt hojnego pana. Przykucnąwszy na ziemi rozplątywał sznury innego tobołu. Miał na głowie turban, pod nim zaś na twarzy złotą opaleniznę. Na niej odcinały się jasne półkola brwi i błękitne oczy. Przyciskając kolanem, nad którym prężył się potężny muskuł uda, rulon rozwijającej się materii, podniósł oczy na Juliana. Błysnął zębami. — Lubię — powiedział — widzieć sam. — Bez trudu posługiwał się językiem Franków. — Ale ty — dodał po chwili podnosząc ostrzegawczo palec — masz milczeć. Rozumiesz? Gdybyś się ośmielił pisnąć... — Po co mi grozisz?! — oburzył się Julian. — Jestem rycerzem, nie boję się żadnych pogróżek. Tamten nie przestając z rozmachem odpłatywać sznura, jakby z lekką drwiną popatrzył na pana Sydonu. — Słusznie — przyznał. — Ale jesteś moim przyjacielem i... chyba nie zależy ci na tym, bym wpadł w tartarskie ręce. Nie moglibyśmy już nigdy potem handlować ze sobą ani rozmawiać. Julian zaśmiał się. — Istotnie. Wszystko by się stało niemożliwie nudne, gdyby nie to złoto, które mogę zdobyć, i gdyby niemądre rozmowy. Znasz mnie chyba? Jak mówi Koran: gdy rycerz pełen bohaterskiej sławy odejdzie między aniołów Nakira i Mukira, czekają tam na niego pieśni, hurysy i złoto. Człowiek rozwiązujący tobół wzruszył pogardliwie ramionami. — O Koranie i o aniołach pomów z imamami, nie zemną! — Wyciągnął długi kawał sznura i ze świstem rzucił go za siebie. — Nie jestem Saladynem, abyś mnie miał na to nabrać! o interesach — to co innego. o nich możemy mówić. Kto wie, czy nie miałbym nawet dla ciebie okazji dobrego łupu. — Jeżeli jest to okazja, z której mogę skorzystać... — Tylko takie proponuję chrześcijanom. — Więc, o co idzie? — Dziś ci jeszcze nie powiem. Ale pamiętaj — twoje milczenie... — Dobrze, dobrze. Ha, ha, ha! — Julian począł się śmiać uderzając się raz po raz po brzuchu. — Tartarzy daliby ci pieprzu, gdyby się dowiedzieli, że tu jesteś. Ha, ha, ha! Ale masz tupet, no, no. Wleźć między nich... — pokręcił głową. — Nie gadaj tak dużo — burknął tamten. — Jeszcze kto usłyszy. — Rozejrzał się. — a ty po co tu jesteś? Przyjechałeś wspierać teścia? — Przyjechałem, bo nasi w Acre chcieli wiedzieć, co się tu naprawdę dzieje. Ty przecież także przysyłałeś do mnie po nowiny. a wspierać teścia będę, czemu nie? Pokazuje się, że on ma całkiem nieźle w głowie. Popatrz tylko: zerżnęli skórę Jussufowi, że trudno lepiej. — Ale Jussuf jest znowu tutaj. — Jest i wyobraź sobie, ten śmierdzący chan obiecał mu, że go na nowo posadzi na tronie w Damaszku, skoro tylko skończy z wami. Ładne rzeczy! — Więc mają się wziąć do nas? — Tak gadają. Wtedy byście dostali! Klęczący na ziemi olbrzym znowu cisnął za siebie sznurem, jakby smagnął biczem. — Ci wasi Mongołowie — powiedział trochę przez zęby — to jedną ręką biją, a drugą głaszczą. — I tylko nigdy nie wiadomo, kiedy będą bić, a kiedy głaskać
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.