ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Weź mnie ze sobą, a nie pisnę ani słówka, obiecuję.
-1 tak nie powiesz, bo jeśli to zrobisz, spiorę cię na kwaśne jabłko.
- Nieprawda. Zawsze tak mówisz, ale nigdy tego nie robisz.
Eric mocno zacisnął powieki. Pamiętał, jak złapał brata za szyję i delikatnie, dla żartu, poklepał go po głowie. Zawsze uważał, żeby nie zrobić mu krzywdy, chciał tylko trochę go zahartować. Elaine, jego macocha, a matka Jasona, za bardzo go rozpieszczała, i dlatego Eric martwił się o szkraba. Jason był typem dzieciaka, którego rówieśnicy zawsze wybiorą jako obiekt kpin i żartów. Czasami Eric miał ochotę sprać ich wszystkich na kwaśne jabłko. Nie robił tego tylko dlatego, że wiedział, iż tym sposobem tylko zaszkodziłby Jasonowi.
- No dobra, mały. Zabiorę cię dzisiaj, ale pod warunkiem że nie poprosisz o to przez najbliższe dwa miesiące.
- Obiecuję, Eric, słowo honoru.
I go zabrał. Pozwolił, by Jason usadowił się na fotelu pasażera w por-sche 911 ich ojca, samochodzie, którym nie wolno mu było jeździć, bo miał tylko piętnaście lat. W samochodzie zbyt trudnym do prowadzenia dla niedoświadczonego kierowcy.
47
Wyjechał z podjazdu na ekskluzywne przedmieście Filadelfii, beztroski piętnastolatek za kierownicą fantastycznego wozu. Ojciec był tego wieczoru na Manhattanie w interesach, macocha grała w brydża u przyjaciół. Nie obawiał się, że któreś z nich się dowie o jego eskapadzie. Nie martwił się, że pada śnieg z deszczem i robi się coraz bardziej ślisko. Nie bał się śmierci. W wieku piętnastu lat był nieśmiertelny.
Ale dziesięcioletni kujon - nie.
Eric stracił panowanie nad samochodem na zakręcie, nad rzeką Schuyl-kill. Porsche kręciło się jak bąk, zanim wyrżnął w betonowe ogrodzenie. Erica, zbyt beztroskiego, by zapinać pasy bezpieczeństwa, wyrzuciło na zewnątrz, ale mały, przezorny Jason tkwił uwięziony jak w pułapce. Umarł szybko, ale nie na tyle szybko, by nie zdążył krzyknąć.
Spod zamkniętych powiek Erica spływały łzy. Jase, przepraszam. Żałuję, że nie byłem na twoim miejscu. Naprawdę.
Przymiarki kostiumów Liz Castleberry trwały dłużej, niż przypuszczała, i teraz nerwowo spoglądała na zegarek. Zamyślona, wpadła na wysoką postać.
- Przepraszam, ja... - Urwała, gdy podniosła wzrok na stojącego przed nią mężczyznę.
- Lizzie?
Jego głęboki, niski głos, leniwie przeciągający sylaby zdawał się zabierać ją w przeszłość. Hollywood, wbrew powszechnemu mniemaniu, wcale nie jest takie małe; od ich ostatniego spotkania minęło siedemnaście lat. Podniosła na niego wzrok i wydało jej się, że czas się cofnął, że znowu jest rok sześćdziesiąty drugi i pojawiła się w Hollywood z piękną buzią i dyplomem absolwentki Vassar. Nie pilnowała się, więc nie uważała na to, co mówi.
- Cześć, Randy. Zachichotał.
- Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś w Hollywood tak się do mnie zwrócił. Już nikt nie pamięta.
Przyglądali się sobie przez dłuższą chwilę. Niewiele zostało z Randolpha Dashwella Coogana, szalonego jeźdźca rodeo z Oklahomy. Gdy się poznali, był kaskaderem, niebezpiecznie atrakcyjnym dla młodej damy z Connecticut. Dzisiaj gęste złotorude włosy były krótsze niż wówczas. Choć ciało zachowało dawną szczupłość i sprężystość, twarz naznaczyły głębokie bruzdy.
Jego oczy błądziły po niej z dużo mniejszą dawką krytycyzmu.
- Jesteś piękna, Liz. Masz takie same zielone oczy jak dawniej. Bardzo się ucieszyłem, gdy Ross powiedział, że właśnie ty zagrasz Eleanor. Fajnie, że po tylu latach będziemy razem pracować.
Uniosła brwi.
- Czytałeś ten sam scenariusz, co ja?
48
- Stek bzdur, prawda? Ale wczoraj stało się coś interesującego. Może będą zmiany.
- Skłamałabym, twierdząc, że czekam z zapartym tchem.
- Dlaczego przyjęłaś tę rolę?
- Co za nietaktowne pytanie, skarbie. Nie jestem już najmłodsza, jak to się ładnie nazywa. O pracę coraz trudniej, a nadal gustuję w zbytku i luksusie.
- O ile pamiętam, jesteś mniej więcej w moim wieku?
- Czyli tym samym, co na przykład NickNolte i Jimmy Caan. Tylko że wy, panowie, mając czterdzieści lat, nadal możecie na ekranie uwodzić małolaty, a ja grywam tylko mamusie. Ostatnie słowa wypowiedziała z takim niesmakiem, że Dash parsknął śmiechem.
- Nie wyglądasz na mamusię.
Liz uśmiechnęła się lekko. Mimo narzekań, że jako czterdziestolatka właściwie zakończyła już karierę, uważała, iż ten wiek ma pewne zalety. Jej długie włosy były równie miękkie i mahoniowe jak dawniej, zielone oczy, nie straciły blasku, a pierwsze zmarszczki dopiero co pojawiły się w kącikach oczu. Nie przytyła ani grama. Tak, czterdziestka ma swoje plusy. Wiedziała doskonale, czego chce od życia - dosyć pieniędzy, by utrzymać dom w Mali-bu, kupować drogie ubrania i wspomagać ulubione towarzystwo dobroczynne. Mitzi, złoty retriever, dotrzymywała jej towarzystwa za dnia, a nocami zabawiali jąmężczyźni tyleż przystojni, co dyskretni
|
WÄ
tki
|