ďťż

Na gimnastyce nie potrafił wykonać najprostszego ćwiczenia...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jego zabawne odnóża, wylewające się jak balerony z obcisłych spodenek, wywoływały rozpacz u nauczyciela. Pamiętam, jak raz przez całą godzinę pan Stasiak męczył się, by go nauczyć skoku przez trapez. — No, Kastor... spróbuj jeszcze raz — powtarzał cierpliwie. Grubas próbował, cały oblany potem, ale gdzie tam! Nie przeskoczył ani razu. Wreszcie wyczerpany położył się na materacu i szlochał jak dziecko. Przypominał tłuste niemowlę powiększone kilkanaście razy i jak niemowlę był nieporadny. Wkrótce potem został zresztą zwolniony z gimnastyki. I pomyśleć, że ojciec tego niedołęgi był sławnym akrobatą. Na ulicach Warszawy często podziwialiśmy afisze z jego nazwiskiem. Muskularny mężczyzna huśtał się na linie wysoko pod kopułą cyrku, a wielki, czerwony napis głosił: RAF KASTOR — mistrz równowagi. Grubas przynosił nam niekiedy bilety do cyrku. Chodziliśmy z nim chętnie. Kastor znał wszystkich akrobatów, iluzjonistów, klownów i treserów. Pokazywał nam egzotyczne zwierzęta. Podczas przedstawień wpatrywał się z dumą w swojego ojca na arenie i zerkał na nas, czy widzimy... A my myśleliśmy: „Jakie to smutne, że ten wspaniały Raf Kastor ma takiego nieudanego syna”. Nie przeszkadzało to nam zresztą bynajmniej nazajutrz w szkole tresować grubasa. Jak mogło być inaczej? Sami rozumiecie. Już sam jego wygląd prowokował do tego. Jedna z takich tortur nazywała się pompowaniem balona. Gdy znudziliśmy się innymi zabawami, Zdrożny kiwał na grubasa. — Chodź „Balon”, napompujemy cię! Grubas oczywiście nie kwapił się do tej okrutnej zabawy i uciekał, ale doganialiśmy go szybko i zaciągaliśmy na ławkę. Dwu z nas trzymało go za ręce. Trzeci siadał mu na głowie i zmuszał do przybrania odpowiednio „wypiętej” pozycji. Tak rozłożonego laliśmy zdrowo w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Dopiero dzwonek przerywał tę operację. Napompowany grubas siadał czerwony przy swoim stoliku, rozcierając skórę. Nie skarżył się nigdy. Znosił swój los z rezygnacją — cóż mu zresztą zostawało innego? Nie można powiedzieć, żebyśmy go nie lubili. Owszem, lubiliśmy go po swojemu. Nie był kujonem ani lizusem, nie obrażał się, trzymał język za zębami, przy tablicy męczył się jak każdy z nas, a wyglądał jeszcze bardziej żałośnie ze swoimi małymi, wystraszonymi oczkami i ustami otwartymi jak u ryby. No, i przynosił bilety. Umieliśmy to ocenić. Utarł się zwyczaj, że Kastor jest nietykalny poza naszą klasą. Niechby go kto zaczepił z młodszych — już się prędko nie pozbierał. Gorzej było z chłopakami z wyższych klas, ale i tutaj umieliśmy się postawić. To był przecież nasz grubas. Nawet w siódmej nie wszyscy mieli prawo „tresować” Kastora. Prawo to było wyłącznym przywilejem naszej paczki, do której należeli: Julek Zdrożny, drugoroczny piętnastoletni cwaniak, specjalista od motorów, Jurek Cielęcki, zasłużony mistrz sportu, legitymujący się najlepszym w szkole czasem na czterysta metrów, i ja, noszący skromny tytuł „Rzeczoznawcy”. Reszta klasy mogła tylko pomagać. Ale zaczynać na własną rękę nie pozwalaliśmy. Kastor darzył nas za to widoczną wdzięcznością. No cóż, w jego położeniu i takie względy były dobre. * * * Z tym to grubasem wydarzyła się właśnie ta ponura historia. Ale opowiem po kolei. Więc, jak wspomniałem, klasą trzęsła nasza hultajska paczka. Może każdy z nas z osobna nie był zupełnym draniem, ale wszyscy razem stanowiliśmy wyjątkowo zgrany zespół łobuzów. Wiadomo, jak to jest. W takim towarzystwie bractwo dopinguje się wzajemnie. Jeden przed drugim chce uchodzić za morowego. A klasa? Klasa uznawała w milczeniu nasze przewagi, podziwiała nas skrycie i ściśle przestrzegała nie pisanego kodeksu honorowego, który pod grozą wiecznej hańby zabraniał zdradzać kolegów. Bywało, zdarzyła się jakaś granda. Pan Cedro, nasz wychowawca, przeprowadza surowe śledztwo, grzmi, grozi, apeluje do uczuć i sumienia, żąda wydania winnych... W odpowiedzi wstaje „czterdziestu braci męczenników” i milczy jak grób. Rzadko kiedy udawało się wykryć sprawcę. A harcerze? Owszem, na początku roku szkolnego było u nas jeszcze sześciu harcerzy, wcale porządnych chłopaków, ale w maju pozostał tylko jeden. I to kto? — Kastor Balon — jak na urągowisko. Resztę — wytępiliśmy. Czterem zabrakło siły ducha i przeszli na naszą stronę. Było to podczas noworocznej choinki. Urządziliśmy wtedy akcję na Dziadka Mroza. Zamieniliśmy mu potajemnie worek. Zamiast worka z łakociami podrzuciliśmy mu worek ze zgniłymi burakami, zardzewiałym durszlakiem i innymi śmieciami. Była straszna kompromitacja. Dzieci płakały. Dziadek Mróz stał osłupiały z zepsutym durszlakiem w ręce i nie wiedział, co robić. A tu śmiech i docinki. Potem pan Cedro razem z Dziadkiem Mrozem zaczęli ganiać po salach i szukać sprawców. A myśmy się tymczasem dzielili łupem w szatni. Zmusiliśmy harcerzy, żeby też jedli. Z początku próbowali się bronić, ale szybko poddali się i zaczęli jeść. Muszę powiedzieć, że nawet nabrali apetytu. Kiedy wcinali już dwunastą torbę słodyczy, nakrył ich pan Cedro. Był nad nimi sąd drużyny. Nie znaleziono okoliczności łagodzących. Wylano ich z harcerstwa. Co mieli robić? — przystali do nas. Piąty harcerz, niejaki Gruszka, był twardy i stawiał się. Podejrzewaliśmy, że to on naprowadził pana Cedrę na tamtych, którym zabrakło siły ducha i jedli. Zwabiliśmy go więc do lasku bielańskiego. Nie dał się wziąć żywcem. Przyparty do dębu bronił się zajadle kawałkiem gałęzi, niczym pan Longinus Podbipięta Zerwikapturem. Nawet nieźle nas podrapał, ale w końcu zarzuciliśmy go kulami ze śniegu, oślepionego przewróciliśmy na ziemię i natarliśmy mu uszu, ile wlezie. Wrócił do domu posiniaczony i ledwie żywy. Ojciec przestraszył się i przeniósł go do innej budy. Potem była granda. Pan Cedro bił pięścią w stół i krzyczał, żebyśmy się przyznali. Nigdy nie widzieliśmy go w takiej pasji. Ale nikt się nie przyznał. W odpowiedzi znów wstało czterdziestu ponurych braci męczenników i milczało jak grób. A tamten harcerz też nie powiedział... Morowy był! I tak klasa została bez harcerzy, bo przecież grubas się nie liczył. Był to wielki cios dla pana Cedry. Wszyscy pamiętali przecież, jak we wrześniu, na pierwszym apelu, wołał na boisku szkolnym: „Pobudka, klasa siódma! Zbudźcie się, harcerze! Obejmijcie rządy. Czy nie wstyd wam, żeby w klasie panoszyły się jakieś typy spod ciemnej gwiazdy?” Tak mówił do klasy. Harcerzy przeciw nam podjudzał
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.