ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Wcale nie - odparł Bardolin. - Po prostu czarodziejka. Wyczułem wokół niej wyjątkowe zagęszczenie dweomeru. I coś jeszcze... - Przesunął ręką po twarzy, jakby próbował zetrzeć z niej zmęczenie.
- Czary, wszędzie czary - burknął z goryczą Murad. - Kto wie, może właśnie poszła zebrać kohortę wiedźm. Ciekawe, co powiedzą na hebriońską stal.
- Stal na nic ci się tu zda, Muradzie.
- Może tak, może nie. Mamy też żelazne kule do arkebuzów. To im da do myślenia. Sierżancie Mensurado!
- Słucham, ekscelencjo.
178
- Posłuchamy jej i rozbijemy tu obóz. Ale ludzie mają naładować broń i pozapalać lonty. Musimy być przygotowani na odparcie ataku.
-Tak jest.
Światło dnia zgasło i zaczęła się kolejna noc w głuszy. Zasiedli wokół trzech ognisk, nad każdym z których można by upiec wołu. Dym wolnopalnych lontów oplatał sinymi smugami kirysy wartowników, przytupujących i pogwizdujących, żeby nie zasnąć, a w wolnych chwilach oganiających się od latającego robactwa.
- Jak myślicie, wróci? - zagadnął Hawkwood i krzywiąc się z bólu, rozmasował ranę.
Murad wzruszył ramionami i skinieniem głowy wskazał Bar-dolina.
- Może spytamy o to naszego dyżurnego specjalistę od okul-tyzmu?
Mag wyglądał, jakby drzemał, trzymając na kolanach czujnego chochlika, który wodził dookoła szeroko otwartymi ślepkami. Bardolin otrząsnął się i uniósł głowę, a jego siwa broda zajaśniała w blasku ogniska.
- Wróci. A potem zaprowadzi nas do tego ich miasta. Bo oni chcą, żebyśmy tam dotarli, Muradzie. Gdyby nie chcieli, już byśmy nie żyli.
- Myślałem, że woleliby nas potopić gdzieś na Oceanie Zachodnim - zauważył Hawkwood. - Tak jak to się przydarzyło załodze karaweli.
- Owszem, to by im bardziej odpowiadało, ale skoro już tu przybyliśmy, są nami zaciekawieni.
Nami albo mną, pomyślał. Wcale mu się ta myśl nie podobała.
- Kim właściwie są ci oni", magu? - spytał Murad. - Mówisz o nich tak, jak byś ich znał.
- Są w pewnym sensie ludem dweomeru, to oczywiste. Może to potomkowie dawnych podróżników, może tubylcy...? Nie, w to raczej wątpię, bo przecież znają normannijski. Tu, na zachodzie, coś
179
się wydarzyło, a właściwie coś się działo przez całe stulecia. My przez ten czas toczyliśmy swoje wojny i szerzyliśmy swoją wiarę, nie zdając sobie sprawy z wydarzeń na Zachodnim Kontynencie. Ale na razie nie potrafię powiedzieć, co tu się stało.
- Zwodzisz nas jak jasnowidz-szarlatan, Bardolinie - stwierdził z niesmakiem Murad.
- Szukasz odpowiedzi, a ja nie mogę ci ich udzielić. Będziesz musiał poczekać. Mam przeczucie, że zanim się to wszystko skończy, dowiemy się więcej, niżbyśmy chcieli.
Zapadła krępująca cisza. Ognisko prychało jak rozeźlony kot i sypało skrami na wszystkie strony. Dżungla, rysująca się ciemną ścianą poza kręgiem światła, rozbrzmiewała głosami nocnych stworzeń.
- Jaki jasny płomień - zabrzmiał nagle czyjś głos. - Można by pomyśleć, że boicie się ciemności.
Wszyscy trzej zgodnie podnieśli wzrok. Przed nimi stała Kersik z zarzuconą na ramię skórzaną torbą, która cuchnęła zjełcza-łą żywicą. Włoski porastające jej uda połyskiwały złociście w blasku ognia. Kiedy się uśmiechała, kąciki jej ust zdawały się sięgać uszu, a oczy zmieniały się w dwie płonące szparki.
Murad zerwał się na równe nogi. Kersik cofnęła się i znów wyglądała zwyczajnie, jak człowiek. Mensurado rugał wartowników, że dali się jej podejść.
- Teraz, kiedy jestem z wami, możecie zdjąć straże. - Kersik rzuciła torbę na ziemię. - To dla tych, którym ciągle kotłuje się w brzuchu. Niech zjedzą po parę liści. Żołądki im się uspokoją.
- A kim ty niby jesteś, zielarką? - spytał drwiąco Murad. Odwróciła się ku niemu.
- Ten mi się podoba - stwierdziła. - Jest twardy. - Murad analizował jej słowa, kiedy dodała: - Lepiej się prześpijcie. Jutro czeka nas długa droga.
Wystawili straże, chociaż Kersik ich wyśmiała. Usiadła po tu-recku na granicy światła i cienia, tak jak wtedy, kiedy ją pierwszy raz zobaczyli. Żołnierze kreślili na piersi Znak Świętego, kiedy
180
wydawało im się, że nie patrzy w ich stronę. Zjedli nędzną kolację, złożoną z owoców; nikt nie ufał Kersik na tyle, by spróbować przyniesionych przez nią liści. Idąc spać, pokładli pod ręką miecze i arkebuzy.
Chochlik nie mógł spokojnie usiedzieć na miejscu. To mościł się i wiercił na posłaniu obok czarodzieja, to znów wstawał i wodził wzrokiem po obozie. Niedługo przed świtem szturchnął i obudził Bardolina, który, jeszcze półprzytomny, mógłby przysiąc, że obóz otaczają dziesiątki stojących wśród drzew postaci. Kiedy jednak usiadł i przetarł lepkie od snu powieki, sylwetki zniknęły. Kersik siedziała bez ruchu i wcale nie wyglądała na zmęczoną.
Naprzeciwko siedział oparty plecami o pień Murad. W rękach trzymał arkebuz, którego lont prawie całkiem się wypalił. Oczy miał czerwone z niewyspania - najwyraźniej przez całą noc pilnował Kersik, która teraz wstała i przeciągnęła się; mięśnie zagrały pod jej złocistą skórą.
- Gotowy do podróży? - zapytała.
Murad spojrzał na nią spod opadających powiek.
- Jestem gotowy na wszystko
|
WÄ
tki
|