ďťż

Laurian ogarnę- ła kolejna fala smutku...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Zaczerpnęła głęboko tchu i po- szła, wymacując sobie drogę, do kufra z cierniokrzewu, stojącego u stóp łoża. Zawiasy ciężkiej pokrywy skrzypnę- ły przy otwieraniu. W środku leżał zwinięty schludnie jej strój weselny. Po- mimo postanowienia, łzy potoczyły się po policzkach. Prze- moczyły opaskę i ściekały z krawędzi materiału. Z pełną mi- łości uwagą podnosiła rzeczy i układała je na łóżku. Potem odwinęła opaskę z oczu i pasy białego płótna z ciała i upu- ściła je na podłogę. Po kolei nakładała na siebie ślubny strój. Halki szele- ściły sztywno, a biała suknia migotała od diamentowych okruchów, wszytych w materiał. Przesunęła po niej ręką, wygładzając plisy i fałdy. Sprawiło jej przyjemność, że suk- nia pasowała na nią tak doskonale, jak tamtego odległego dnia, gdy Sadaster brał ją za żonę. Zarzuciła przejrzysty welon na głowę i twarz, a potem umocowała go za pomocą srebrnego, wysadzanego szafirami diademu. Powoli zamknęła kufer i podeszła do pobliskiego stołu. Miedzy bibełotami leżał mały kuferek. Kobieta otworzyła go i zaczęła szukać czegoś dłonią między sznurami pereł, pier- ścieniami, srebrnymi łańcuszkami, szpilkami i broszkami. Na koniec uniosła smukły sztylet w wysadzanej klejnotami pochwie. Ostrożnie wsunęła go pod dopasowany rękaw. Łzy przestały płynąć. Zacisnęła usta w wąską linię. Powróciła do biblioteki i ponownie usiadła na wyście- łanym aksamitem krześle. Kiedy włożyła rękę pod welon, z jej ust dobyło się ciche westchnienie. Dotknęła twarzy i odkryła kilka nowych zmarszczek. Starsze się pogłębiły, a skóra straciła wcześniejszą elastyczność. Taką cenę za- płaciła za opuszczenie wspaniałego sarkofagu. Zamknęła niewidome oczy i zebrała siły, by zaplanować zaklęcie. Noc westchnęła łagodnie, zsyłając wiatr, który wpadł przez otwarte okno, przewracając kartki księgi na stole. Kiedy przestał dmuchać, w pokoju zapanowała cisza. Laurian odpoczywała. Jej głowa opadła w tył, na opar- cie krzesła. Nauczyła się, że cierpliwość jest najważniejszą cnotą czarodzieja. Nieprzerwanie towarzysząca jej w sarkofa- gu mgła pieściła ją, niczym pocieszający przyjaciel, składała chłodne pocałunki i wspierała swoją obecnością. Kiedy ko- bieta ponownie uniosła głowę, opar ścielił się u jej stóp. Laurian ponownie skierowała swój wewnętrzny wzrok na pokojówkę i gościa. Ich łagodna miłość dotknęła jej serca, tak jak zapał namiętności przesycił dom i wypeł- nił go blaskiem, który tylko ona mogła dostrzec. Delikat- nie i ostrożnie, nie chcąc im przeszkadzać, wydestylowała esencję ich pożądania i zebrała ją w złożonych dłoniach, niczym najwspanialszy nektar. Pochyliła się i strząsnęła migoczące krople w mgłę, która podniosła się, jakby obli- zywała jej palce. - Idź - szepnęła Laurian. Mgła przesuwała się nad dywanem. Zgęstniała i zsza- rzała, a potem przez okno spłynęła po ścianie domu. Sta- wała się coraz gęstsza, pełznąc po trawniku i wspinając się po murze, by w końcu sięgnąć ulicy. Niedaleko stąd mgła, dotąd unosząca się nad wodami rzeki Hlal, zaczęła sunąć ku wybrzeżu. Gęstniała i połyka- ła statki zakotwiczone w dokach, doki, a potem wlała się do miasta, sunąc na wschód. Na północy jeszcze większe kłęby mgły napłynęły znad Morza Wewnętrznego, gasząc lampy uliczne w Dzielnicy Szlachty i tłumiąc światła Tęczo- wego Pałacu w nieubłaganym marszu na południe. Fafhrd, z głową Sameel na ramieniu, delikatnie gładził ją po gardle. Dziewczyna leżała na plecach i wpatrywała się w sufit. Nagle złapała jego rękę i splotła palce z jego dłonią. Jej twarz, przepełniona niedawno zachwytem, teraz wyra- żała zamyślenie i zmartwienie. Gdy przemówiła, jej słowa dobiegały cicho, jakby z pewnej odległości. - Czy boisz się, że nasze ciała zginą? Fafhrd usiadł i zwiesił nogi z łóżka. Obrócił się do niej plecami. - Nie - odrzekł cicho. Sameel też siadła, obejmując kolana. - Chyba nie jestem tak odważna jak ty. Płomień lampy palił się jednostajnie, a samowar wes- tchnął, wypuszczając łagodną, pachnącą parę. Mężczyzna wpatrywał się w zacienione zakamarki pokoju, dokąd nie docierało nikłe światło, jakby ciemność mogła mu ukazać przyszłość. - Klątwa Malygrisa nie zdoła mnie zjeść - powiedział ponuro. - Krew w jego sercu zawiera lek, a ja go zabiję, by ten lek zdobyć. Albo on zabije mnie. Tak czy owak... Sameel położyła dłoń na jego plecach. - Próbuję być odważna - powiedziała, jakby go nie usły- szała - ale przypominam sobie mojego pana i to, jak sta- wał się coraz chudszy i słabszy. Widzę siebie samą w skó- rze trupa, jak stoję jedną nogą w grobie. - Nie ma nic złego w strachu - stwierdził łagodnie Fafhrd. Obrócił się, by wziąć ją w ramiona. - Dziewczyn- ko, nie ma odwagi bez przerażenia. - Przyciągnął ją jesz- cze bliżej. Serce zaczęło mu mocniej bić, gdy poczuł gorą- co jej ciała. Nagle zanurzył twarz w jej włosach. - Kłama- łem. Boję się. Oparła głowę o jego ramię. - Ale przy tym jesteś odważny, panie mój. Jej słowa uspokoiły go. Usiadł, opanował się i pocało- wał ją w czubek głowy. Był człowiekiem Północy, wojowni- kiem, przypomniał sam sobie, a to Sameel potrzebowała obrony i pocieszenia. Prawą dłonią pieścił delikatnie jej brązowy sutek. Uśmiech- nął się. - Nie czuję, żeby to była trupia skóra - rzekł. Zaśmiała się lekko i przesunęła małą ręką w dół jego brzucha. - Zdaje się, że coś tutaj wstaje z martwych. Padli na łoże, obejmując się ponownie. Ulicami Lankhmaru przetaczała się mgła, otulając bielą miasto. Wlewała się w ciche ulice, w alejki, parki i place miasta, połykając kwartały i całe dzielnice. Szczurołap, goniący szczura na ulicy Tombakowej, nagle poczuł na karku puchowy dotyk chłodnej mgły. Opar owi- nął się wokół niego. Szczur, piszcząc, uciekł na wolność. Szczurołap wzruszył ramionami i odwrócił się w kierunku domu. Nagle jego myślami zawładnął wyłącznie obraz cze- kającej na niego żony. Mgła otuliła Iglicę Rhan, zasłaniając ją. Pięciopiętrowa świątynia Aartha utonęła pod naporem szarego morza. Wiel- ki silos w Dzielnicy Rzecznej skrył się za mglistą zasłoną. Po ulicy Złotej sunął w kierunku północnym powóz. Drogę oświetlały mu latarnie, zwieszające się po obydwu stronach woźnicy. W środku siedziała żona kupca, trzęsąc się i zagryzając wargi. Przerażona wyglądała przez okno powozu, nienaturalnie pożądając młodego syna, który sie- dział obok niej. Mgła przemieściła się cicho do Ogrodu Mrocznych Roz- koszy. Otuliła wspaniałe żywopłoty, zasłoniła brukowane ścieżki. W odosobnieniu dwaj spóźnieni filozofowie dzielili marmurową ławkę. Konwersacja powoli zboczyła, pozornie naturalnie, od teorii Kleshite'a na temat mechaniki ciał na co świetniejsze fragmenty erotycznej poezji Tovilyana. Mgła parła na południowy wschód
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.