ďťż

Luther zrozumiał i ogarnęło go tak wielkie przerażenie, jakiego ży- czyłby sobie Wilczarz...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Zabiłeś Pana? Zabiłeś człowieka? - Nawet dwóch, parchu. Hycla i jeszcze jakąś kobietę na drodze. By- łem głodny, tak głodny... - Jesteś skazany na potępienie - oświadczył Luther. - Jeśli to zrobi- łeś, jesteś przeklęty. - Zabawne, ale w ogóle mnie to nie przeraża. Raczej czuję się silniej- szy. Ale jeśli ciebie to tak brzydzi, to czemu nie chcesz ze mną walczyć? Bardzo bym tego chciał. Ukarz mnie za to. Spróbuj. - Nie - oświadczył Luther bez wahania. - Nie zabiję innego psa, na- wet ciebie. Nigdy. Raaq nigdy nie dostanie mojej duszy. - Tchórz. Po prostu szczeniak... - Kłamiesz - stanowczo stwierdził kundel. - Jesteś ode mnie dużo silniejszy, odmawiam walki z tobą, a ty nadal chcesz mnie zabić, chociaż nie zrobiłem ci nic złego. Kto więc jest tchórzem, Smoku? - Tchórz czy nie, jesteś już martwy, psie - powiedział Wilczarz, ale zanim na niego skoczył, obaj usłyszeli coś, co odwróciło ich uwagę. Tupot butów na betonie. Kroki. Ktoś skryty we mgle szedł Cayuga Street w ich stronę. - Chciałbyś zobaczyć, jak zabijam człowieka, parchu? - Nie - błagał Luther. - Nie, Smoku, nie wolno ci. - To łatwe - zapewnił go Wilczarz. - Ale może powinieneś mnie po- wstrzymać. - Smoku, nie! Za późno. Pies już skoczył, szczerząc kły. Luther szczeknął ostrze- gawczo w kierunku idącego Pana, ale on zdawał się tego nie słyszeć i na- dal szedł w ich stronę. W tym momencie Luther przeżywał najpoważniej- szy dylemat w swoim życiu. Smok zaatakował Pana, skacząc na niego i w tej samej chwili kundel podjął decyzję. - Bądź przeklęty - powiedział. - A zatem, bądź przeklęty. Pobiegł w jego stronę, ryzykując samobójczy atak na Smoka. Nie wie- dział jednak, że to właśnie atak Wilczarza był samobójczą decyzją. • Przednie łapy Smoka wylądowały na piersiach Pana - była to zresztą kobieta - i użył całego impetu, aby go powalić na ziemię. Jednak Pan wca- le nie zamierzał upaść. Kobieta nawet się nie zachwiała. Zamiast tego unio- sła ręce i w momencie, gdy pies zbliżył szczęki do jej gardła, zacisnęła dło- nie na jego szyi. Zimne ręce. Plastikowe ręce. - Hau? - Zatrzymany tak gwałtownie, Smok odwrócił głowę i zoba- czył wpatrujące się w niego błękitnie żarzące się oczy Gumowej Dziewi- cy. Luther także je zobaczył i zatrzymał się, sparaliżowany strachem. - Raaq... - wyszeptał. - Nie - upierał się Rasowiec. Smok walczył, aby się uwolnić, ale nie potrafił zbliżyć szczęk na ty- le blisko, aby ugryźć, co zresztą i tak nic by mu nie pomogło. Ciało Gumo- wej Dziewicy było twarde i nie poddawało się jego zębom. Tylko jej ręce zginały się i zaciskały coraz mocniej na szyi Smoka. - Kim jesteś? - Wilczarz domagał się odpowiedzi, usiłując zaszcze- kać, co mu się nie udało z powodu braku powietrza. - Kim jesteś? Drapał Dziewicę pazurami, ale ona nie czuła bólu i cały czas uśmie- chała się syntetycznym uśmiechem, podczas gdy z niego uchodziło życie. Umysł Smoka zapadał się w czarną otchłań, zaś Gumowa Dziewica zaczę- ła się nagle zmieniać. Jej oczy wciąż były takie same, ale twarz puchła, po- większała się, stając się coraz bardziej podobna do pyska psa, nadnatural- nie wielkiego psa, całego ze światła i cienia. - Witaj w domu, Rasowcu - pozdrowiła go. Nie! - ryknął Smok w myślach. Luther nie widział tego, co on widział, ale czuł, że cierpi. Tylne łapy Wilczarza bezsilnie rozdrapywały płyty chodnika, pies, brocząc krwią, podjął ostatnią próbę ucieczki. Żyję, żyję, żyję... Trzask łamanej szyi nie był głośny w porównaniu z uderzeniem pio- runa. Gumowa Dziewica odrzuciła na bok psie ścierwo, jak zabawkę, któ- rą przestała się już interesować. Jej wzrok spoczął na Lutherze. - Trzymaj się ode mnie z daleka - powiedział kundel, cofając się. Manekin schylił głowę - policyjna czapka wciąż była na miejscu - i zaczął iść w jego stronę, bez pośpiechu, stawiając wolno kroki. Wtedy właśnie z mgły wyłonił się policyjny wóz. VII Hollister wyczuła Gumową Dziewicę, zanim jeszcze światła reflek- torów wydobyły z mroku jej postać. Dodała gazu, nie bacząc na Double- daya, który zdążył jedynie zawołać „Co..." i z impetem ruszyła przed sie- bie, potrącając manekin zderzakiem. Zastanawiała się przez moment, czy przejechać go, .czy stuknąć jeszcze mocniej, ale do niczego takiego nie do- szło. Siła uderzenia rzuciła Gumową Dziewicę na maskę, skąd z łatwością mogła ich dosięgnąć i to właśnie było jej zamiarem. - Ja pierdolę! Hollister zaklęła, gdyż przed nią zaczynała się The Commons i nie miała dokąd uciekać. Nacisnęła hamulec i gwałtownie skręciła w lewo. Samochód wyjechał na Cayuga Street i uderzył bokiem w zaparkowaną tam furgonetkę, raptownie stając. Doubleday uderzył z całej siły głową w szybę. Hollister nie wierzyła własnym oczom. Gumowa Dziewica straciła czapkę, ale wciąż wczepiała się w maskę, jak niepotrzebna dekoracja. Gdy auto znieruchomiało, znowu z uśmiechem wyciągnęła do nich ręce. Pla- stikowymi kłykciami uderzyła w przednią szybę, wybijając w niej sporą dziurę. - Doubleday - zawołała Hollister, ale jej partner nie reagował. Z rozbitej głowy ciekła mu krew. Schwyciła leżącą na jego kolanach broń i w tym samym momencie Gumowa Dziewica wepchnęła przez wy- bitą szybę całą pięść. Jej palce zacisnęły się na klapach marynarki Hollister. - Niedobrze - powiedziała policjantka. Gdy kierowała lufę w stronę napastniczki, w pobliżu zaszczekał pies
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.