Ja j± wygnałam precz...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
— Ee, żartujesz! Przecież się dwóch dni bez niej nie obejdziesz! — Ha, to trudno. Ale maj±c dzieci w domu coraz starsze, nie mogłam tolerować takiej ohydy. — Jakiej? — Zastałam u niej piewcę (¶piewaka) z soboru, oboje pijanych do bezpamięci, o jedenastej w nocy. — U Pełagiei? To być nie może! Jak to, sama¶ na własne oczy widziała, czy ci kto mówił? — Kiedy, ci mówię, że zastałam, to po cóż pytasz, czy mi kto mówił? — Pełagieja! Pijanica! I piewca u niej! Wszystkom przypuszczał, ale tego nie! I cóż ona? — Ona uderzyła w pokorę i płacz, alem naturalnie nie dała się wzruszyć. To było zanadto ohydne! — I gdzież się wyniosła? — Albo ja wiem? Dałam jej tysi±c rubli i kazałam i¶ć precz, żeby nasze oczy jej więcej nie widziały. Zapewne schroniła się gdzie¶ na wsi. — A piewca? — Co mnie to bydlę może obchodzić. Szczę¶ciem, że było to w nocy i służba nie widziała, jak wchodził i wychodził. Ładna byłaby plotka na całe miasto. — To jest co¶ monstrualnego! Tyle lat nie było najmniejszej poszlaki. W ogień bym rękę kładł za tę kobietę. No, a teraz co będzie bez niej. Nie wiesz, com w domu zastał dzisiaj. Dzieci pokaleczone, służba rozpierzchła, Francuzkę Alosza zamkn±ł w łazience, spiżarnię te smarkacze zrabowały, piły wódkę, umazały się sokami i konfiturami, w domu ruina i bezład. — A gałgany! Dałe¶ im w skórę? — Nie! Wiesz, że nigdy ich nie biję! — Naturalnie. To twoje bóstwa! Ale ja ci dzi¶ zapowiadam, że mam dosyć ich panowania w domu i raz się to twoje pieszczenie skończy. Do chłopców trzeba wzi±ć guwernera, który by ich ostro trzymał i swawolę ukrócił! Ja mam do¶ć tego piekła w domu! — Ależ Saszeńka, przecie ty się nimi nie turbowała¶ nigdy. — Ale dokuczyły mi dosyć. Nie turbowałam się i turbować nie my¶lę. Wiesz, że nie cierpię bachorów. Nie jestem stworzona na samicę! Rozebrała się i położyła do łóżka. On chodził po sypialni — odurzony. Jakże inny był powrót do domu od tego — marzonego. — Ano, poszukamy guwernera, kiedy chcesz. Chociaż Kola jest jeszcze tak mały… — Nie ma co szukać. Trzeba wzi±ć Tercewa. — Co? A toć go wygnali z uniwersytetu za socjalizm, awantury i burdy nocne! — Et, wierzysz, co prawi± stare mantyki. Chłopak ostry i zuchwały, to się nie podobał grzybom, urzędnikom i profesorom. A wła¶nie takiego zucha dla chłopców trzeba, je¶li maj± z nich być ludzie, a nie takie mazgaje jak ty. Tercew jest człowiek trzeĽwy, a chłopcy po tobie maj± dosyć sentymentalizmu i miękko¶ci. Sukcesja — w życiu niepopłatna. Zwiesił głowę i po chwili rzekł cicho: — A jednak pokochała¶ mnie dla tych niepopłatnych przymiotów — i one nas poł±czyły. Żachnęła się niecierpliwie. — Jeszcze¶ się roztkliwił bardziej tam, u rodziny. Cóż, dali ci pieni±dze? — Będ± na Nowy Rok. — Szkoda. — Dlaczego? — Bo było lepiej wzi±ć maj±tek. Oczywi¶cie, oszukali cię w dziale, jak sami chcieli. Dzieci niby kochasz,, ale o ich przyszło¶ć wcale nie dbasz. Zostawisz im po sobie — figę. A to wszystko, żeby wzbogacić rodzinę, która drwi sobie z ciebie jak z głupca. Milczał, chodz±c ci±gle wzdłuż pokoju. Nagle spytał: — Czy to prawda, że¶ na bal pojechała z Fomowem? — Któż ci to mówił? — Alosza. Roze¶miała się i ruszyła ramionami. — My¶lałam, że mała Natasza — odparła. Potem ziewnęła zmęczona i znudzona. — Spać mi się chce. Proszę cię, jutro umów Tercewa i zapowiedz służbie, żeby mnie nie budzili przed południem. Te tysi±c rubli dla Pełagiei wzięłam na parę dni u starego Jermołowa. Załatw to z nim sam. Dobranoc ci! I ułożyła się do snu. Nazajutrz rano Wacław poszedł do s±du, a skończywszy obowi±zkowe zajęcie, pojechał na poszukiwanie Tercewa do mieszkania jego ojca, duchownego, „ojca Nikanora”, proboszcza jednej z przedmiejskich cerkwi. Ale Siergiej, pi±ta latoro¶l tego rodu, po wypędzeniu z uniwersytetu i powrocie na łono rodziny, rzadko bywał w domu i ani rodzice, ani siostry nie wiedziały, gdzie jest obecnie. Obiecano go szukać i przysłać do pana prezesa. Stamt±d ruszył Wacław do Jermołowa. Był to bogaty kupiec, trochę lichwiarz. Zastał go na progu domu. On sam, gruby kacap, w zatłuszczonym tułubie i lisiej czapce, a obok niego równie gruba — i w futra otulona małżonka — oboje z miotełkami w ręku. Przed domem stał ogromny ich ryży ogier w sankach. Pozdrowili się i Jermołow oznajmił: — My z Katink± do bani się wybrali. — Nie zatrzymuję. Wst±pię jutro. Chciałem uregulować rachunek tysi±ca rubli, które u was, Maksim Teodorowicz, wzięła moja żona. — Wy będziecie płacić, Winczesław Sewerynowicz? Dajcie pokój! — żachn±ł się kacap. — Dlaczego nie? Zawsze za żonę odpowiadam! — odparł Wacław z u¶miechem. — Nie trzeba, nie trzeba. Żona nie powinna pożyczać, a jak pożycza, to niech sama płaci — z grubym ¶miechem odparł stary, sadowi±c się na sanki. Wacława uraził ten ¶miech i ton. Zrozumiał, że sprytny oszust, korzystaj±c z gwałtownej potrzeby Saszeńki, bez miłosierdzia obdarł j± na procentach i dlatego nie chciał, by on rachunek regulował. Rzekł tedy do¶ć sucho: — Na ten raz będzie po mojemu. Jutro rano będę u was i interes załatwię. Do widzenia. — Jak chcesz, miły mój! Jak chcesz! — zakończył Jermołow, i rozjechali się. Wacław wrócił do domu i zastał zupełne bezkrólewie i Saszeńkę w najgorszym humorze. Obiad nie był gotów, mieszkanie Ľle sprz±tnięte, dzieci osowiałe i głodne, służba rozstrojona. Saszeńka nieubrana, nad±sana, przyjęła go opryskliwie
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. SkĹ‚adam siÄ™ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ… gĂłwnianego szaleĹ„stwa.