ďťż

I zaczęło się wielkie żarcie...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Już blisko rok minął od tamtego dnia, wkrótce znów będą wakacje i moje czternaste urodziny. Opisałam te "trzynaste" wczoraj w nocy, ukradkiem, udając zmyślnie przed mamą, że niby tak długo się szykuję do polaka, a dziś po powrocie z budy odczytuję sobie te stroniczki i zastanawiam się w dusznej rozterce: - Dlaczego zaczęłaś od trzynastych urodzin? - Bo od czegoś musiałam zacząć. A urodziny to jest jakaś data. Konkretna. 30 sierpnia. I ta trzynastka. Jak się wkrótce okazało, rzeczywiście feralna. I koniec wakacji, a początek nowego roku szkolnego. Mało? - Ale jeśli piszesz po to, żeby się zastanowić nad tym, co się stało, i dlaczego się stało to, co się stało, to powinnaś wybrać jakiś fakt znamienny, ważny dla przyszłych wydarzeń, a nie zwykłe, banalne urodziny. Coś, od czego się to zaczęło. - Co za t o? - To, co doprowadziło do t a m t e g o. - Niby do czego? - No właśnie do t a m t e g o, nad czym się masz zastanowić. Zastanów się! Więc się zastanawiam. Myślę o Krzyśku, o Robercie... Od Roberta mam zacząć? Nie, to się zaczęło chyba jeszcze wcześniej. Być może od tego, że rozdzielili mnie z Łysą? Albo może od pierwszych niesprawiedliwych podejrzeń mojej mamy? Lub... kto wie? Może od prześladowań Ściery? Nie wiem. Nie wiem! A może w ogóle od dnia, w którym się urodziłam? A może jeszcze wcześniej? Od dnia, kiedy się moi rodzice poznali? A może to się zaczęło, kiedy miałam cztery lata, bo wtedy... Eee! Przecież nie mogę zaczynać tej całej historii od stworzenia świata ani od Adama i Ewy, bo nie jestem ani żadnym Proustem, ani nawet Prusem, tylko zwykłą dziewczyną. Więc skoro muszę już od czegoś zacząć, to lepiej niech będzie tak, jak jest, niech się zacznie od trzynastej rocznicy. I wcale się nie zgadzam, że ta data nie miała żadnego znaczenia. Właśnie że miała. Tak jak i te całe moje denne wakacje! A że denne, to trochę w tym było także mojej winy, ale tylko trochę. To "trochę" polegało na tym, iż mi nie wystawiono na koniec roku błyszczącego świadectwa. Fakt, że na początku zeszłe- 7 go roku, tuż po poprzednich wakacjach, podpisałam była (czas zaprzeszły, plusquamperfectum) z ojcem następujący cyrograf: "Umowa między córką, Joanną Korzycką, a jej ojcem, ob. Stefanem Korzyckim. Ob. Stefan Korzyc-ki zobowiązuje się zabrać ze sobą w miesiącach wakacyjnych córkę, ob. Joannę Korzycką, do Moskwy i Leningradu samolotem. W zamian za to córka Joanna ma mieć na promocji do klasy VII same oceny bardzo dobre i jedną ocenę dobrą. W przeciwnym wypadku traci szacunek ojca i nie odzyska go, dopóki nie będzie miała samych piątek i jednej czwórki na świadectwie. Córka Joanna zobowiązuje się poza tym do przychodzenia przynajmniej raz w tygodniu do ojca na konsultacje naukowe w ciągu całego roku szkolnego". Potem następowały podpisy i daty. I wszystko było legalnie opieczętowane. Mogę się zgodzić, że siedem piątek, sześć czwórek i jedna trójka (z matematyki), to nie powód, aby lecieć samolotem do Moskwy i Leningradu. Ale chyba to też nie powód, żeby mi robić w domu prywatny Szlisselburg (nie wiem, czy to się tak pisze), w którym zamknięty był przez czterdzieści sześć lat major Walerian Łukasiński (z historii czwórka). A oni, czyli moi kochani rodzice, tak właśnie mnie urządzili. Wywieźli mnie do babci do Białobrzegów, gdzie byłam już ze sto razy. Przez pierwsze pół wakacji pilnowała mnie tam mama, a przez drugie pół - ojciec. Nie licząc oczywiście straży miejscowej złożonej z jednej babci, trzech cioć, dwóch wujów i kilkunastu kuzynek i kuzynów (z których jeden był nawet prawdziwym strażakiem, tyle że ogniowym, i dlatego chyba z lekka się do mnie podpalał). Wszyscy oni stosowali wobec mnie najgorsze średniowieczne praktyki. Nie wolno mi się było w ogóle spotykać z chłopakami, z którymi się jeszcze w zeszłym roku tak wspaniale bawiłam "jako dziecko". Mama nagle zaczęła uważać, że tylko ona jest dla mnie odpowiednim towarzystwem. Ale "moje jedyne odpowiednie towarzystwo" spało do dwunastej, a czasem i do drugiej po południu, czyli do obiadu, co statystycznie dawało każdego rana pięć godzin bitej nudy ze śmietaną. A dzień przecież składa się nie tylko z poranka. Są jeszcze popołudnia i długie wieczory, o bezsennych nocach nawet nie wspominając. Cóż więc robiłam? Wdychałam świeże powietrze, jadłam jabłka, leczyłam trądzik pospolity za pomocą płatków owsianych i starałam się trzymać prosto
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.