ďťż

Gdy mu rozsupłałem więzy, o mało nie runął na ziemię...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Karol podtrzymał go w ostatnim momencie. Jasne, iż w takiej sytuacji musieliśmy go przenieść. Dokąd? Karol, jak gdyby przeczuł me pytanie, bo powiedział: — Do naszego pokoju. Później obmyślimy mu inne zacisze. Lewis pospiesz się i szybko wracaj. No, Janie! Podjąłem się roli tragarza, Karol trzymał leżącego na mych plecach Burtona za nogi. Zadziwiająco głęboki sen mieli lokatorzy „Alicji” — po raz drugi to stwierdziłem, bo i tym razem nikogo nie zbudził odgłos stąpania. Co prawda staraliśmy się posuwać jak koty, lecz nie zawsze się to udawało. Dotarliśmy do celu bez przeszkód, Karol otworzył drzwi naszej sypialni, przez które wkroczyłem ze swym żywym bagażem. — Gdzie go położyć? — wychrypiałem, ciężko dysząc. — Na podłodze. — Na podłodze? — Może pragniesz zmoczyć i zabrudzić pościel, to kładź go na łóżku, byle nie na moim. Uznałem, iż Burton nie zasługuje na taką ofiarę z mej strony i ułożyłem go na parkiecie. — Co teraz? — zagadnąłem. — Jeśli nie czujesz się zbyt wilgotno, odpoczywaj. Ja ściągam z siebie wszystkie łachy. Poszedłem za przykładem Karola. Zaiste nie było mi ani sucho, ani ciepło. Przez kilka minut biegaliśmy w skarpetkach po naszej komnacie (aby się rozgrzać), zrzucając z siebie mokre jak nie wyżęte ścierki poszczególne części garderoby. Wreszcie pozostaliśmy jedynie w koszulach, nadal hasając wokół śpiącego Burtona, co na pewno musiało wyglądać na obrazek z zakładu dla umysłowo chorych, w którym para wariatów tańczy dokoła nieprzytomnego współtowarzysza niedoli. — A teraz — rzekłem głęboko oddychając — przydałaby się kropelka whisky. Karol z wielką ochotą spełnił me żądanie. — Co robimy z Burtonem? — zagadnąłem. — Przecież nie może tak w nieskończoność spoczywać na podłodze. Jest zupełnie mokry. Rozbiorę go. A wiesz... to znakomity pomysł. Nawet gdy wytrzeźwieje, nie będzie mógł uciec. Ale ja go do łóżka nie przyjmę. — Ani ja — zastrzegłem się. — Chwileczkę... przecież Caldwell proponował nam dwa oddzielne pokoje! Jeden z nich znajduje się tuż obok, sprawdzę, czy drzwi są otwarte. Wysunąłem się na korytarz cicho, jak duch. Tu jeszcze panowały nocne ciemności i nocna cisza. Omackiem trafiłem do najbliższych drzwi. Nie były zamknięte. Wewnątrz pokoju znajdowało się łóżko, nawet zaścielone. Tak więc dane nam było spełnić humanitarne obowiązki wobec kowboja, co oznacza, iż przenieśliśmy go, rozebrali i ułożyli na łóżku. Ubranie zostało zabrane, a Karol przekręcił klucz w drzwiach i wyjął go. Może się wydawać, iż taki sposób zabezpieczenia się przed ucieczką więźnia był niedostateczny, wręcz śmieszny. Otóż nie! Burton goły, jak praojciec Adam, nie mógł nigdzie uciec, przynajmniej podczas dnia, a i nocą wątpię, czy odważyłby się maszerować trzydzieści mil do farmy O’Neila całkowicie pozbawiony przyodziewku. A musiałby najpierw wyważyć drzwi czyniąc łomot, który zaalarmowałby wszystkich, bo skok z piętra, przez okno, był zbyt ryzykowny. Istniało jednak pewne niebezpieczeństwo. Burton, otrzeźwiawszy, mógł wrzeszczeć i wzywać pomocy. Kowboj chyba miał w „Alicji” wspólników, którzy donieśliby o wszystkim O’Neilowi. Lecz najpierw musiałby się zorientować, dokąd trafił. I w jaki sposób? Zakładałem, że prześpi z pół dnia nim na dobre odzyska przytomność, a później pocznie się głowić nad tym, gdzie się podziało jego ubranie i gdzie się znajduje! Według moich kalkulacji, czasu było sporo. Gdy wróciliśmy do sypialni i owinęli się kocami niby Indianie przy ognisku (jakże wówczas tęskniłem za ogniem!), zjawił się Stone. Mokry i zmęczony, bo przydźwigał wszystko, co było przytroczone do siodeł i znajdowało się w jukach, a więc i w jukach Burtona. Jakże roztropnie postąpił Lewis! Był zaiste nieocenionym pomocnikiem. — Spójrzcie, panowie — powiedział rzucając manatki na podłogę. — Co to jest, doktorze? Podał mi średniej wielkości gruby niby-patyk, na którego końcu osadzono... krowie kopyto! — Popatrz, Karolu! — wykrzyknąłem. Obejrzał, pokiwał głową, spojrzał na mnie i zauważył: — Chyba obaj myślimy o tym samym. — Oczywiście — odparłem szybko. — Co za odkrycie! Oto czym robiono fałszywe ślady uciekającego stada... — Które widzieliśmy na granicy moczarów — dokończył za mnie
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.