ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
- Ńieusłuchany, krnąbrny... półroczne dziecko, a już nie można sobie było z nim poradzić.
Kopał i wrzeszczał, i szarpał się jak szatan. Mało to razy szczypałam go w pupkę,
jak jeszcze był niemowlakiem? Co tam, szkoda, że nie częściej, na lepszego by wyrósł.
Ona nie pozwalała ich karać, nie chciała o tym nawet słyszeć. Pamiętam, jak kłóciła
się o to z mężem, a jakże. Kiedy pan Crich już całkiem wyszedł z siebie, bo tak mu
napsuły krwi, że miał dosyć, to zamykał drzwi od swego gabinetu i dawał im w skórę.
A ona cały czas chodziła tam i z powrotem jak tygrys. Krwiożerczy tygrys. Zabiłaby
kogoś jak nic. Miała to wypisane na twarzy. Jak już otworzył drzwi, wpadała tam załamując
ręce. "Coś ty zrobił moim dzieciom, tchórzu?!" Zupełnie jak wariatka. Ja tam myślę,
że bał
191
się jej, palca nie podniósł, dopiero jak wpadł we wściekłość. Dla służby to była
frajda. Tak cieszyliśmy się, kiedy któreś dostawało lanie. Skaranie boskie mieliśmy
z nimi.
- Doprawdy? - powtórzyła Gudrun.
- Czego nie wyprawiali! Nie dało im się tłuc kubków na stole albo uwiązać kotu sznurka
wokół szyi i kazać mu biegać w kółko, czy w ogóle zachciało im się gwiazdki z nieba,
a już wrzeszczały jak opętane i zaraz przylatywała mama i od razu: "O co chodzi?
Co mu zrobiłaś? Co ci jest, kochanie?". Rzucała się na ciebie, jakby cię chciała
zadeptać. Ale po mnie nie deptała. Ja jedna tam dawałam sobie radę z tymi diabłami.
Bo ona wcale nie chciała, żeby się jej naprzykrzali. Gdzie tam, nie pozwalała zawracać
sobie głowy. Tyle, że nie wolno im było niczego zabraniać. Ani nawet krzyknąć. Panicz
Gerald był ulubieńcem. Odeszłam, kiedy miał półtora roku, nie mogłam dłużej wytrzymać.
Ale szczypałam go w pupkę, jak był malutki i za bardzo mi dokuczył, o tak, szczypałam.
I wcale nie żałuję...
Gudrun wyszła wściekła i pełna obrzydzenia. Słowa "szczypałam go w pupkę" wprawiły
ją w białą, lodowatą furię. Nie mogła tego znieść. Niech tę kobietę natychmiast zabiorą
i uduszą. Ale i tak te słowa zagnieździły się w jej umyśle na zawsze, bez ratunku.
Wiedziała, że musi mu to kiedyś opowiedzieć, zobaczyć, jak na to zareaguje. I nienawidziła
siebie za tę myśl.
W Shortlands dobiegała końca wieloletnia walka. Ojciec był chory. Bliski śmierci.
Miał silne bóle, które pochłaniały całą jego uwagę, pozostawiając mu tylko szczątki
świadomości. Coraz częściej osaczało go milczenie, coraz mniej dostrzegał to, co
go otaczało. Zdawał się zajęty wyłącznie bólem. Wiedział, że czyha w jego ciele,
że znów się na niego rzuci. Jakby coś czaiło się w mroku jego wnętrzności. 1 nie
miał ani dość siły, ani dość woli, żeby to odszukać i rozpoznać. Trwał więc w mroku
wielki ból, czasem targnął nim i znowu przycichał. Kiedy ból szarpał go kulił się
z milczącą uległością, a kiedy go opuszczał, nie chciał nic o nim wiedzieć. Chował
się w mroku i trzeba go było tam zostawić. Przed nikim więc nie przyznawał się do
bólu, skrywał go w najtajniejszym zakątku duszy, gdzie zebrane były wszystkie nie
ujawnione strachy i tajemnice. Owszem, bolało go, przechodziło, nieważne. Bóle nawet
pobudzają go, ożywiają.
Ale stopniowo ból wchłaniał jego życie. Odbierał mu całą energię, wytaczał krew w
ciemność, odcinał go od świata i wciągał w mrok. U zmierzchu życia niewiele już spraw
pozostało w jego polu widzenia. Nie myślał o pracy, o kopalniach. Jego zainteresowania
zniknęły bez śladu, jakby nigdy nie istniały. Nawet rodzina stała mu się obca i z
trudem przypominał sobie nieistotne szczegóły, że ma takie i takie dzieci. Był to
fakt obiektywny, nie dotyczący go
192
osobiście. Ledwie zdawał sobie sprawę, co go z nimi łączy. Nawet żona prawie już
nie istniała. Była cząstką ciemności, jak nękający go ból. Przez dziwne skojarzenie
ciemność, w którą zapadał się jego ból, i ciemność, w którą zapadła jego żona, były
identyczne. Cała jego zdolność rozumowania, wszystkie myśli zmąciły się i splątały,
żona i trawiący go ból to była ta sama wroga, utajona siła, której nie umiał stawić
czoła. Strachu, który wymościł sobie legowisko w jego trzewiach, nigdy nie próbował
wygnać. Wiedział tylko, że jest tam ciemne miejsce, że w tej ciemności zagnieździło
się coś, co czasem wyłazi i szarpie go. Sam nie śmiał się tam wedrzeć, żeby wyciągnąć
bestię na zewnątrz. Wolał ignorować jej istnienie. Tylko w jego zmąconym umyśle strach
był żoną - demonem zagłady, bólem - samą zagładą i tą ciemnością, która była żoną
i bólem jednocześnie.
Żonę widywał rzadko. Przebywała głównie w swoim pokoju. Czasem tylko wyłaniała się
z kryjówki z wysuniętą do przodu głową i swoim niskim, opanowanym głosem pytała go,
jak się czuje. Jego odpowiedź dyktowało ponad trzydziestoletnie przyzwyczajenie:
"Chyba nie gorzej, kochanie". Ale pod obronnym odruchem przyzwyczajenia bał się jej,
bał się jej śmiertelnie.
Przez całe życie był wierny swoim zasadom, nie załamał się ani razu. Teraz także
nie odstąpi od nich, umrze nie wiedząc, co do niej czuje. Przez całe życie mawiał:
"Biedna Christiana, ma taki gwałtowny temperament". Z niezłomną wolą tak się do niej
zawsze odnosił, zastąpił wrogość litością, litość była jego tarczą i osłoną, i jego
niezawodną bronią. Nadal w chwilach przytomności było mu jej żal, miała tak porywczy
charakter i taka była niecierpliwa!
Teraz jego litość zużyła się tak samo jak jego życie i wzbierał w nim koszmarny,
paniczny strach. Zanim jednak zbroja litości skruszy się, umrze jak robak, któremu
strzaskano skorupę. To będzie jego deska ratunku. Inny człowiek żyłby i zaznał śmierci
za życia w postępującym procesie beznadziejnego rozkładu. On nie. Odbierze śmierci
zwycięstwo.
Był wierny swoim ideałom, stały w miłosierdziu i miłości bliźniego. Może nawet kochał
bliźniego bardziej niż siebie samego, a nie tak samo, jak chce przykazanie. Zawsze,
w każdej sytuacji dodawała mu otuchy chęć niesienia pomocy ludziom, która żywym płomieniem
płonęła w jego sercu. Zatrudniał wielu pracowników, był właścicielem wielu kopalń.
I ani na chwilę nie zapominał, że w obliczu Chrystusa jest taki sam, jak jego robotnicy.
Ba, czuł się od nich gorszy, jakby dzięki ubóstwu i mozolnej pracy byli bliżsi Bogu
niż on. Skrycie wierzył, że to górnicy z jego kopalni mają w rękach środki zbawienia.
Żeby zbliżyć się do Boga, musi zbliżyć się do górników, swoje życie nagiąć do ich
193
życia. Bezwiednie odnosił się do nich jak do bóstwa - bóstwa objawionego. W nich
czcił najwyższe, wielkie, miłosierne, obojętne bóstwo ludzkości.
Przez cały czas jego żona przeciwstawiała mu się, jakby była jednym z wielkich demonów
piekła. Ze swoim dziwnym wyglądem drapieżnego ptaka, Wzgardliwa i przejmująco piękna
jak sokół, obijała się o kraty jego dobrych uczynków i jak sokół w klatce zapadła
w milczenie. Na skutek splotu okoliczności, ponieważ cały świat zmówił się, żeby
tych krat nie można było skruszyć, mąż okazał się od niej mocniejszy, mógł trzymać
ją w niewoli
|
WÄ
tki
|