ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Potrzebujemy cię, Davidzie.
- Zrobię, co w mojej mocy. - Ponieważ nie byłem pewien, na co się decyduję, dodałem: - Jeśli będę mógł jeszcze kiedyś chodzić.
- Chodzić? Będziesz biegać. - Dexter przesunął krzesło tak, że lampka na biurku oświetlała jego twarz. Grał zarówno śledczego, jak i podejrzanego, próbując sił w obu rolach. - Przyglądałem ci się dziś rano w sądzie. Sędziowie stanęli wobec czegoś, czego najbardziej nienawidzą - solidny obywatel, gotów poświęcić się dla swoich zasad.
- Mam nadzieję, że taki jestem. Czyż nie dotyczy to nas wszystkich?
- Niestety, nie. Protest to jedno, działania to drugie. Dlatego potrzebujemy cię do naszego projektu.
- Jestem z wami. Ale co to za projekt, dokładnie rzecz biorąc? Pikietowanie biur podróży? Zakaz turystyki?
- Znacznie więcej. Nie robimy tego tylko po to, żeby zadośćuczynić obsesji Kay. - Wiedząc, że mogło to zabrzmieć zbyt ostro, wziął Joan za rękę. Pochylił się na krześle, masując sobie policzki, żeby wywołać kolory na pociągłej twarzy. - Spójrz na świat, który cię otacza, Davidzie. Co widzisz? Niekończący się park tematyczny, w którym wszystko służy zabawie. Nauka, polityka, edukacja - tyle jest tych przejażdżek po naszym wesołym miasteczku. Smutne to, ale ludzie są szczęśliwi, kiedy uda im się kupić bilet i wejść na pokład.
- To jest wygodne, Stephen. - Joan nakreśliła palcem na dłoni znajomy chiński piktogram, duchowny uśmiechnął się. - To się robi bez wysiłku, nie ma co się dziwić.
- Nigdzie nie jest powiedziane, że ludzie mają wieść wygodne życie. Potrzebne są nam napięcie, stres, niepewność. - Dexter wskazał na plakaty filmowe. - Takie wyzwania, jak pilotowanie samolotu przy zerowej widoczności albo nakłonienie zamachowca-samobójcy do wyjścia ze szkolnego autobusu.
Joan zachmurzyła się, jej oczy pociemniały.
- Próbowałeś to zrobić na Mindanao. Cudem uniknąłeś śmierci.
- Wiem. Straciłem zimną krew. - Dexter uniósł głowę i zapatrzył się posępnie na samuraja z wykrzywioną twarzą. - Kiedy doszło do tego, mnie...
- Zabrakło jaj? - Joan wzruszyła ramionami z irytacją. - No to co? Każdemu by zabrakło. Byle idiota może dać się zabić.
- Jaj mi nie zabrakło... - Dexter uspokoił ją niespodziewanie chłopięcym uśmiechem. - Zabrakło mi nadziei albo wiary. Mogłem liczyć tylko na siebie. Dla mnie te dzieci już były martwe. Powinienem pamiętać, kim chcę być. Wtedy wszedłbym do autobusu i został z nimi aż do końca.
- Ale za to teraz jesteś tutaj. - Czekałem, aż Dexter się uspokoi. Rozluźnił mięśnie i szczęka znów przestała chodzić w przeciętej blizną twarzy. - A wracając do tego biura podróży, które próbowaliście zaatakować... Rozumiem, że teraz chodzi o większy cel - na przykład Chelsea Marina?
- Znacznie większy. - Dexter w końcu się odprężył i uniósł dłoń. - Jeden z największych. Dwudziesty wiek.
- Zdawało mi się, że właśnie minął.
- Zwleka z odejściem. Kształtuje wszystko, co czynimy i myślimy. Niewiele dobrego można o nim powiedzieć. Ludobójcze wojny, pozbawienie połowy świata środków do życia, podczas gdy druga połowa kręci się jak lunatyk pozbawiony mózgu. Zapadliśmy w dwudziestowieczny kiczowaty sen i nie możemy się z niego rozbudzić. Wszystkie te hipermarkety i ogrodzone osiedla, gdy drzwi się zamkną, nie umiemy już wyjść. Znasz to, Davidzie, przecież to twoi klienci z wielkich korporacji.
- Wiem. Ale jest pewien problem z cywilizacją śmieci. Klasa średnia ją lubi.
- Oczywiście - parsknęła Joan. - Ona ją zniewoliła. Są nowym proletariatem, jak robotnicy fabryczni sto lat temu.
- Więc jak mamy ich wyzwolić? Rzucić bomby do ich parków rozrywki?
- Bomby? - Dexter uniósł rękę, żeby przerwać Joan. - Mianowicie, jak?
- Siłą, w bezpośrednim ataku.
- Nie. - Dexter wpatrywał się w poplamiony dywan. - Żadnych bomb. Sądzę...
W pokoju zapadła taka cisza, że usłyszałem, jak w kuchni jęczy metalicznie silnik lodówki. Dexter puścił dłoń Joan i po skończonym przedstawieniu odwrócił się, żeby zgasić lampę na biurku
|
WÄ
tki
|