ďťż

* Chyba się po prostu popisujesz...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
* Przekonamy się w samolocie. * Lubisz ryzykować, co? * Nie, nie lubię. Ale czasem muszę. Simpson wysłuchał naszej wymiany zdań, lecz nie opowiedział się po żadnej ze stron. Boeing wciąż zdawał się nie przybliżać, niczym pustynny miraż. * Może się zdecyduję udzielić ci wsparcia — oświadczyła Kate. To chyba oznacza u agentów federalnych bezwarunkową deklarację lojalności. * Dzięki, partnerze — odparłem. Spojrzałem znowu w stronę samolotu. Zdecydowanie w ogóle się nie powiększał. * On chyba jedzie — stwierdziłem. Simpson przyjrzał się maszynie. * To prawda — rzekł — ale... na holu. * Dlaczego mieliby go holować? — Jak silniki są wyłączone, to czasem jest wygodniej odholować samolot, niż uruchamiać je na nowo. — To nie wystarczy po prostu przekręcić kluczyka? Parsknął śmiechem. Jechaliśmy jednak szybciej od samolotu i w końcu dystans zaczął się zmniejszać. — A czemu go ciągną w kierunku terminalu? — zapytałem Simpsona. * Wygląda na to, że go odholowują do strefy uprowadzeń. * Co? — Do strefy bezpieczeństwa. To jedno i to samo. Obejrzałem się na Kate; widać było, że jest przejęta. Simpson pogłośnił radio. Usłyszeliśmy ogólny szum w eterze, krzyżujące się komunikaty i polecenia, całą paplaninę; jednostek PA, z której nie mogłem nic wyłowić. Nic na temat sytuacji samolotu. Pewnie wszyscy poza nami już ją znali. * Łapiesz, co się tam dzieje? — zapytałem Simpsona. * Nie całkiem... ale to nie porwanie. Ani nie awaria, bo dużo wozów ratowniczych wraca do bazy. * A pomoc lekarska? * Raczej nie, z sygnałów nie wynika, żeby wzywali karetki... Ojej. * Ojej, co? — zapytałem. Kate wsunęła głowę między nas. * Ojej, co, Simpson? — zapytała. * Wzywają KP i MS. * Gazu — rzuciłem do Simpsona. Rozdział 10 Andy McGill wydostał się z grzejącego niemiłosiernie kombinezonu i rzucił go na fotel obok martwej kobiety. Otarł pot z karku, i odlepił ciemnoniebieską koszulę policyjną od mokrego ciała. Usłyszał w radiu swój kod wywoławczy. — Tu jeden-osiem, odbiór. Był to znów Pierce i McGill się skrzywił. — Nie chcę marudzić, Andy — rzekł porucznik protekcjo nalnym tonem — ale jednak dla formalności powinniśmy mieć pewność, że nie zlekceważyliśmy żadnej sposobności udziele nia pasażerom pomocy lekarskiej. McGill spojrzał przed siebie. Do otwartej bramy wydzielonej strefy bezpieczeństwa mieli około pięćdziesięciu metrów. Wóz Sorentina już tam wjeżdżał. * Andy? * Poruczniku, ja osobiście sprawdziłem stan chyba z setki pasażerów we wszystkich kabinach, można powiedzieć, że ich przebadałem. Są zimni. Teraz jestem w kopule i właściwie zaczyna tu już cuchnąć. * W porządku, ja tylko tak dla pewności — odparł Pierce. — Jestem już w strefie, widzę, że też dojeżdżacie. * Zgadza się. Jeszcze coś? * Nie. Bez odbioru. McGill przypatrzył się trzem mężczyznom, których miał wyprowadzić z samolotu. Podszedł do dwóch siedzących razem — agenta FBI i jego skutego kajdankami podopiecznego. Jako że był przede wszystkim policjantem, a dopiero potem strażakiem, uznał, iż powinien zabrać broń agentom, żeby później przypadkiem gdzieś nie zaginęła. Odchylił marynarkę pierwszego z nich i ujrzał kaburę. Była pusta. — Co, u diabła? — mruknął. Przeszukał drugiego mężczyznę. To samo — pusta kabura. Dziwne. Kolejny motyw do zastanowienia. Poczuł pragnienie i przeszedł do kuchni. Wiedział, że nie powinien niczego ruszać, ale naprawdę zaschło mu w gardle. Rozejrzał się, usiłując ignorować zwłoki stewardesy na podłodze. Znalazł puszkę toniku, przez sekundę walczył z wyrzutami sumienia, po czym otworzył ją i pociągnął spory łyk. Uznawszy, że potrzebuje jednak czegoś mocniejszego otworzył z kolei miniaturkę szkockiej i wychylił ją jednym haustem. Popił tonikiem, beknął i poczuł się lepiej. Samolot zwalniał. McGill wiedział, że gdy się zatrzyma, na pokładzie zaroi się od ludzi. Zanim się to stanie i przed rozmową z szefostwem chciał się jeszcze wysikać. Stanął pod drzwiami toalety i nacisnął klamkę, lecz nie ustąpiły. Zobaczył czerwony znak „zajęte". To bez sensu, pomyślał. Przecież gdy sprawdzał toalety, były puste. Naparł na drzwi ponownie i tym razem ustąpiły. Stał przed nim wysoki, smagły mężczyzna w niebieskiej kamizelce z logo Trans-Continentalu na piersi. McGill przez moment nie mógł wykrztusić słowa. * Skąd... pan się... — wymamrotał w końcu. Głęboko osadzone czarne oczy tamtego przewiercały go na wylot. Mężczyzna uniósł prawą rękę. Była owinięta kocem, co wydało mu się dziwne. — Kto ty jesteś, do ciężkiej cholery? — zapytał w końcu. * Jestem Asad Khalil. — McGill prawie nie słyszał stłumionego odgłosu wystrzału i ledwie poczuł, jak kula kalibru 40 przewierca mu czoło. — A ty jesteś trupem — dodał Asad Khalil. Tony Sorentino wszedł przez bramę strefy uprowadzeń, zwanej popularnie strefą bezpieczeństwa. Był to wydzielony obszar o kształcie podkowy, oświetlony lampami sodowymi na wysokich słupach. Gdyby nie betonowa nawierzchnia, mógłby się kojarzyć ze stadionem baseballowym. Sorentino nie był tu od kilku lat i rozglądał się z ciekawością. Ogrodzenie przeciwwybuchowe miało ponad trzy i pół metra wysokości. Co dziesięć metrów umieszczono na nim platformy z pancernymi osłonami, w których widniały otwory strzelnicze. W tej chwili stanowiska były nieobsadzone. Przy wjeździe płot był niższy, dzięki czemu mogły się nad nim prześliznąć skrzydła niemal każdego samolotu pasażerskiego. Holownik przeciągał właśnie tamtędy boeinga. Sorentino przyjrzał się scenie rozgrywającej się wewnątrz strefy. Niemal wszyscy dotarli tu przed nim. Spostrzegł rucho- w radionadajniki, centralę telefoniczną i grono dowódców. Mieli stąd bezpośrednie połączenie z połową świata i pewnie zdążyli się już skontaktować z policją nowojorską, FBI, FAA, a może i Strażą Przybrzeżną, której helikoptery czasami pomagały w takich akcjach. Z pewnością wezwali też celników i urzędników kontroli paszportowej. Nawet martwi nie mogli się dostać do USA z pominięciem tych ważnych procedur. Dzisiejsza miała się różnić od rutynowej tylko tym, że się odbędzie tutaj zamiast w terminalu, no i pasażerowie nie będą musieli odpowiadać na żadne pytania
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.