ďťż

Całym ciężarem smutnych istnień Wpierały nogi w dąb posadzek, By wrócić — wrosnąć w swoje, bliskie, I wspominały las dębowy, Zielone wieki wielolistne I palmom w...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Na wszystkim, w ciężkim śnie, leżała Nuda żałobna i stężała. Była tu cnotą i nakazem. Za dawnych lat, gdy się utrudził Hulanką i do domu wracał, Artiszok ją czasami budził I płoszył arią z operetki, Nucąc „Kobietki! ach, kobietki!..." Potem już nikt. Już była głazem. Gdy do ubogich przyjdziesz ludzi, Od razu wszyscy są i razem. Ubóstwo płytkim jest obrazem. Bogaci — zawsze w głębi, w głębi "W ramie masywnej i głębokiej, W domyśle, w perspektywie mrocznej, Dalecy są i niewidoczni, Zaszyci w ciszę jak w wojłoki. Idzie się do nich, do bogatych, Po matach miękkich, po włochatych, Po pluszach, po dywanach grząskich, Po śliskich idzie się, po gładkich, Przez szereg uroczystych komnat, Drogą amfilad i kolonnad, Aż gdzieś, wgnieżdżeni w ciepłe ściany, Za siedmią dźwierzy wyściełanych, Siedzą i trwają, i dumają... Bogaci nie są — przebywają. Kołem zaklętym otoczeni, W zawiłej kryją się przestrzeni, Którą architekt, niczym pająk, W labirynt uformował kręty. Tam za pokojem goni pokój, A tajne pokoiki z boku, Tam korytarze, schodki, schówki, Nieokreślone przybudówki, Tam nagłe ciemne zakamarki, I gubisz się, i błądzisz po nich, Jak po wróżebnych liniach dłoni Błąka się palec kabalarki. W centrum królował Arcysalon W lwich, płowych tonach. Lew był stary I naśladował piach Sahary. Salon — pustynna instytucja — Był owej nudy głuchoniemej Tronową salą i centralą. Tam, w cieniu palmy już nam znanej, Na sofie o piaskowej barwie, Jak Arab na wielbłądzim garbie Rozmyślający o Koranie, Siedział Faf — krwisty, brwisty, czarny, Żelaznoudy, muskularny, Barczysty, z atletycznym torsem, Jakby stalowy nosił gorset Na rozłożystej piersi skalnej; Siedział w szlafroku orientalnym, Piękny, dwudziestoczteroletni, Ciepły z kąpieli i gimnastyk, W obłoku aromatów kwietnych Z flakonów swych wielograniastych; Pił mocną parującą kawę I puszczał z ust obrączki mgławe Dymków błękitnych i pierzastych. Dzień był trzydziesty listopada, A rok — o, roku ów! — przypadał Tysiąc dziewięćset osiemnasty. II Czas się rozłamał i podzielił Czerwoną kresą wielkiej daty Na dwie epoki, na dwa światy. Już wiek ubiegły, Wiek Nadziei, Wrośnięty w młody trzon stulecia Starymi osiemnastu laty, Dał za wygraną. Już się zwalił, Podmyty nurtem krwawej fali, A nasz, skrzydlaty, w przyszłość leciał. Już, przeskakując przez okopy, Gęstymi ciągnąc się rzędami, Krzyże na polach Europy Szły krzyżowymi pochodami Zdobywać nową ziemię świętą, Nasiąkłą krwią, trupami wzdętą. Kolczastym drutem pozszywana, Goiła się olbrzymia rana: Ziemia, rozdarta i popruta Rydwanem „wiekopomnej chwały..." ...Dzikie różyczki krwi zrudziałej Już więdły na cierniowych drutach. Czcigodne, dobrotliwe konie Padłe w męczeństwie dobrowolnem Za grzech i pychę ludzkiej hordy (Było ich kopnąć, bracia-konie, W zębate bohaterskie mordy!) Leżały, śmiercią usztywnione I puste wewnątrz. Ptaki polne W prętach ich żeber gniazda wiły. Kruki z pikielhaub wodę piły... Zwabione ukończoną rzezią Szakale kłusa wyruszyły Dogryzać ludzkość. Gdzieś, z mogiły, Na cześć zwycięstwa, na znak święta, Pięść wystawała zaciśnięta, Tryumfująca zapowiedzią Rewolucyjna czarna pięść... Licz: jeden — dwa — trzy <— cztery — pięć - Sześć — siedem — osiem — dziewięć — dziesięć — Dziesięć milionów trupów w ziemi Miesiła epokowa jesień. Żercy podziemni, rozjątrzeni, Już dobierali się do kości. Dziesięć milionów czaszek trupich, Pustymi ziejąc w mrok oczyma, Szczerzyło zęby ku wieczności. (O, królewiczu duński! głupi! Tyś jedną tylko w ręce trzymał!) Za oknem tłum, za oknem chór, Szum przemieszanej z marszem pieśni, A czasem trzask ostatnich kuł Zaszczeka krótko od przedmieści. Ktoś jeszcze gdzieś — wspanialszą pieśń Dogrywa hardo swym naganem: O lepszy świat, o większy cud — I w partyturę srebrnych nut Bemole wbija ołowiane. Za oknem zgiełk: sztandarów las, Okrzyków grom, bagnetów blask, I szloch, i śmiech — i Duchów Tren Z pochodem zgodnie w dal płynący: Pod rękę z „prawdą" idzie „sen", Ach, noce snów z wyśnionym dniem Na spacer wyszły pierwszy raz, Na spacer oszałamiający! To wielkie dni. Na zwykły bruk Misterium zeszło — maszeruje — I każdy łyk dmie w „złoty róg"! Cudowne dni! To słowu „Bóg" Za słowo „wolność" lud dziękuje
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.