ďťż

A ja chętnie bym się podelektował...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Może etykieta zabrania. Ale i tak trochę mnie to wszystko pociesza. Już prawie nie miewamy zawrotów głowy, kiedy usiłuję zobaczyć coś, na co on nie patrzy, przyjrzeć się czemuś, czego on nie widzi. Może właśnie dzięki tym studiom w terenie nasz samotny seks ożywił się nie do poznania. Brakujący składnik, ekstra esencję, znajdujemy, rzecz jasna, w toalecie. Albo w śmieciach. Jak byśmy sobie poradzili bez toalety, Tod i ja? Jak byśmy sobie poradzili bez śmieci? Nocą matki przynoszą Todowi niemowlęta. Tod tego nie pochwala, ale zwykle okazuje sporo współczucia. Matki płacą mu antybiotykami, które często bywają też chyba powodem cierpień dziecka. Musisz być okrutny, żebyś był dobry. Bobasy opuszczają gabinet wcale nie w lepszym stanie i cierpliwie się pieklą przez całą drogę do drzwi. A już ich mamy idą w zupełną rozsypkę: wychodząc stąd po prostu wyją. Zrozumiałe. Doskonale je rozumiem. Przecież wiem, jak ludzie znikają. Dokąd? Nie pytaj. Nigdy o to nie pytaj. Nie twój interes. Maluchy na ulicy coraz bardziej maleją. Trzeba je pakować do wózeczków, a w końcu do nosidełek. Albo huśta się je w ramionach i łagodnie koi ich płacz: nic dziwnego, że żal im odchodzić. W ostatnich miesiącach płaczą więcej niż kiedykolwiek. I już się nie uśmiechają. Potem matki idą do szpitala. Gdzieżby indziej? Dwie osoby trafiają do pokoju, tego z kleszczami, z ubabranym fartuchem. Dwie. A wychodzi tylko jedna. Och, biedne matki, widać gołym okiem, jak się czują podczas tego długiego pożegnania, przewlekłego pożegnania z dziećmi. No i najwyższa pora. Odkąd się wreszcie zaczęło, nie posiadam się z oburzenia. Czemu Tod tak trwoni moje życie? Z dnia na dzień świat otworzył się przede mną, odsłonił głębię i barwę. My też się otworzyliśmy. Nie jesteśmy już tylko powierzchnią, lecz morską otchłanią pełną wijącej się flory i pokrętnych ryb. Wszyscy są tacy, teraz już wiem: wzruszająco - nie, rozdzierająco - krusi. Nie mamy gdzie się skryć. Miłość nie zdybała mnie znienacka - zostałem lojalnie uprzedzony. Zapowiedziała ją nowa porcja listów miłosnych. Ale nie od Irene, tylko do niej. Od Toda. Pisane tym jego kanciastym, równym charakterem, wyłoniły się oczywiście ze śmieci, z bebechów plastikowego wora. Tod poszedł z nimi do saloniku i usiadł, kładąc na kolanach paczkę przewiązaną czerwoną wstążką. Czarną skrzynkę też miał pod ręką. Po chwili na chybił trafił wyciągnął ze środka paczki jeden list; utkwił w nim nieobecne, obojętne spojrzenie. Przeczytałem, ile się dało: Droga Irene! Jeszcze raz dziękuję za poduszki. Podobają mi się, naprawdę. Pokój wygląda z nimi weselej i przytulniej... do niczego. Patelnię po jajecznicy lepiej zalać zimną wodą niż gorącą... Nie przejmuj się Zanadto żylakami, są powierzchowne, bez przebarwień i obrzęków. Pamiętaj, podobasz mi się taka, jaka jesteś... Oczekuję naszego spotkania we wtorek z tą co zawsze niecierpliwością, ale w piątek byłoby może wygodniej... Bez emocji zajął się skrzynką. Choć fotografia, której szukał, była cała pomięta, zgnieciona, szybko ją uleczył zaciśnięciem pięści... Ale numer, pomyślałem. Więc to ona. Nie żadna młoda cipcia. Kawał starej baby. Uśmiechnięta, w beżowym spodniumie. Idąc wieczorem do pracy Tod zostawił listy przy schodkach przed domem, zamknięte w białym pudełku po butach, na którym ktoś - pewnie Irene - nabazgrał: "Niech Cię Diabli!" Nie wróżyło to najlepiej. Ale list Toda też moim zdaniem nie brzmiał zbyt obiecująco. Dwie noce później obudził się nad ranem i leżał ozięble. - Akus - mruknął. Ostatnio często tak mruczy: Akus. Akus. Z początku myślałem, że to kaszel albo tłumiona zgaga, a może po prostu jakiś nowy niesympatyczny narów. Ale w końcu skojarzyłem, co facet mówi. Wylazł z łóżka i otworzył okno. I wtedy się zaczęło. Fala za falą, powiew za powiewem, pokój napełniło ciepło, trop innej istoty. Najbardziej wyczuwalny (i nieoczekiwany) był dym z papierosów! - którego Tod przecież nie znosi pomimo swoich cyklicznych cygaretek. I jeszcze jakaś cukierkowa lepkość, stara słodycz. Takie wonie słała nam z drugiego końca miasta... Tod bez pośpiechu zdjął piżamę i włożył szorstki szlafrok. Z niezbyt szczęśliwą miną rozgarnął pościel. Ale przynajmniej naszykował jej papierosy, wysypując na spodek kilka niedopałków i całą górę popiołu
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.