ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Monstrum ryknęło śmiechem.
Tuan? To ty jesteś tuan. Chociaż mało brakowało, żeby
załatwiła cię rzeka. Mów mi Arif. Nie mam telefonu. Nie mam
domu. Nie mam pieniędzy. Ale w końcu, ty również ich nie masz.
ROZDZIAŁ 13
Phousita wędrowała przez ciemny las, powoli wspinając się
w górę po gałęzi o średnicy piętnastu metrów, która należała do
drzewa o tak gigantycznych rozmiarach, że musiało sięgać nieba.
Podniosła wzrok, ale nie dojrzała wierzchołka. Spojrzała w dół,
lecz nie zobaczyła ani gruntu, ani korzeni, tylko jeszcze więcej
liści i gałęzi. Mniejsze drzewa, choć w jej oczach nadal ogromne,
rosły w węzłach na łodygach, do konarów tuliły się paprocie,
a ciepłe powietrze było nasycone słodkim zapachem czerwonych
kwiatów, masowo wykwitających ze zwisających z gałęzi pnączy.
Drzewo-świat stanowiło oparcie również dla skrawków nieba,
oazy światła, zachwycającego błękitem dorównującym temu, któ-
ry znała z wypadów do Spili.
Obok niej pojawiła się małpa, miękko lądując na czubku ba-
nanowego drzewa. Oderwała dużą kiść owoców i zeskoczyła na dół.
Dobre banany zasygnalizowała językiem migowym,
wybierając jeden owoc. Podzielić się z tobą?
Phousita roześmiała się Sandor Jiang-Tibay an tak brzmiało
imię i nazwisko anioła patrzył na nią, jakby była policyjnym
psem, gotowym schrupać mu głowę jednym kłapnięciem. Wes-
tchnęła.
Wybacz. Po prostu... Co za głupota. To takie dziw-
ne, że małpa mówi... Mówi rękami.
Sandor spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami. Jeszcze
mocniej przywarł do czarnej, zagrzybionej ściany pokoiku, który
Nożowicy wynajęli w kamienicy czynszowej, oddalonej od rzeki
o jakieś półtora kilometra. Po krokwiach biegały szczury, a w jed-
nym rogu na brudnej podłodze zebrało się jeziorko zabarwionej
rdzą wody. Sandor siedział na niskiej, drewnianej półce, szero-
kiej na tyle, by dwóch ludzi mogło spać pod nią i dwóch na niej.
Wciąż był nagi. Zgiął nogi i ustawił się do dziewczyny bokiem,
aby ukryć genitalia. Przebijające się przez prostokątną zasłonę
przy drzwiach słońce, użyczało jego skórze mlecznobiałych refle-
ksów, a włosom złotych błysków. Odbierała jego myśli były
czyste, jasne i miłe. Pachniał jak... kwiaty zlane poranną rosą.
Sandor Jiang-Tibayan. Nawet jego imię wydawało jej się cu-
downe.
O jakiej małpie mówisz? zapytał podejrzliwie, a jego
błękitne oczy przesłoniły ciemne chmury domysłów. I kiedy
nauczyłaś się mówić po angielsku?
Dziewczyna opuściła głowę.
Nazywasz tę małpę Sax wyjaśniła łagodnym tonem.
Nie wiem, kiedy nauczyłam się mówić po angielsku.
Zwyczajnie, potrzebowała tej umiejętności i ją zdobyła. Był to
kolejny podarunek od złego czarownika. (Dlaczego wybrał akurat
mnie? Jaki los przeznaczył temu chłopcu, Sandorowi?) Nagle
przeniknął ją strach. Wszystko, co dostała, mogło zostać jej ode-
brane. Zły czarownik mógł ją opuścić w każdej chwili. Mógł
zabrać Sandora i znowu, znowu zostawić ją z pustymi rękami.
(Zapalę kadzidło. Zmówię modlitwę za jego duszę.)
Rzuciła zaklęcie, które pozwoliło jej uspokoić nerwy. Łagod-
nie odgoniła małe dziecko, które przylgnęło do Sandora, a potem
uklękła przed młodzieńcem, aby zbadać jego rany. Tymczasem
w ciemnym lesie do pierwszej małpy dołączyła jeszcze jedna.
Obie odsunęły się od bananowca i kontynuowały posiłek przy
innym drzewie, przypominającym winną latorośl, choć zrywały
z niego owoce podobne do gujawy. Wydawało się jej, że ma dwie
pary oczu, a obydwie dostarczają jednakowo klarownego obrazu.
Czy właśnie tak postrzegała świat bogini? Jednocześnie przez
wiele oczu?
Sandor szarpnął się, kiedy dotknęła poparzeń na jego piersi.
Poznała jego lęki: bał się jej, bał się szczurów, otaczającego go
ubóstwa... Strach wypływał z myśli o tym, co stało się na poste-
runku policji. Delikatnie powiedziała:
To nie twoja wina. Ślepy los. Po prostu, trafiło na ciebie.
Gliny słyszą nazwisko, coś im się ubzdura i aresztują człowieka.
Nic ich nie obchodzi, czy jest winien, czy nie.
Mięśnie jego twarzy skurczyły się na wspomnienie bólu. Kie-
dy przemówił, usłyszała w jego głosie desperackie pragnienie
zrozumienia ostatnich wydarzeń.
Nie wiem, czego ode mnie chcieli, albo dlaczego...
Przeniósł spojrzenie na stojącego obok niej malucha.
Może oni też nie wiedzieli, czego od ciebie chcą.
Zdecydowanym ruchem przytknęła koniuszki palców do oparzeń,
a potem do płytkiej rany ciętej na przedramieniu Sandora.
Dotknęłam cię zaklęciem. Rany nie będą się jątrzyć.
Co takiego? Czym mnie dotknęłaś?
Zaklęciem
|
WÄ
tki
|