ďťż

- Gdzie? - zapytał Danny szeptem zapominając, że to on sam wymyślił tego ducha...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
- Gdzie go widzisz? - Rozglądał się dookoła, bojąc się tego, co mógłby zobaczyć, ale wszędzie była tylko ciemność. - Uciekł, ale go widziałem... Oczy. Widziałem oczy. Och, Danny... - Ralphie z trudem wymawiał poszczególne słowa, szczękając przeraźliwie zębami. - Nie ma żadnych duchów, baranie. Idziemy. Danny wziął młodszego brata za rękę i ruszył przed siebie, choć czuł się tak, jakby jego nogi były zrobione z tysięcy niezbyt dokładnie ze sobą sklejonych gumek do ołówka. Ralphie przytulał się do niego z całej siły o mało nie spychając go ze ścieżki. - Obserwuje nas - szepnął. - Słuchaj no, nie mam zamiaru... - Naprawdę, Danny. Nie czujesz tego? Danny zatrzymał się. Nagle nabrał całkowitej, stuprocentowej pewności że nie są sami. W lesie zapanowała złowróżbna cisza. Kołysane wiatrem cienie uwijały się dookoła w szalonym tańcu. W tym momencie Danny wyczuł zbliżające się niebezpieczeństwo. Duchów nie ma, ale za to są zboczeńcy. Jeżdżą czarnymi samochodami i proponują cukierka albo stoją na rogu ulicy... albo idą za tobą do lasu... A potem... - Biegnij - powiedział chrapliwie. Ale Ralphie tylko drżał na całym ciele, chwycony w szpony paraliżującego strachu. Wpatrywał się w ciemność szeroko otwartymi oczami, miażdżąc rękę brata w niemożliwym do rozluźnienia uścisku. Nagle jego oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej. - Danny...? Gdzieś blisko trzasnęła gałąź. Danny odwrócił się i skierował wzrok tam, gdzie wlepił spojrzenie Ralphie. W tej samej chwili spłynęła na nich ciemność. 19 21.00. Mabel Werts była potężną, otyłą kobietą. Miała już siedemdziesiąt cztery lata i nogi coraz częściej odmawiały jej posłuszeństwa. Stanowiła żywą skarbnicę historii miasteczka i plotek po nim krążących, jej pamięć zaś obejmowała ponad pięć dekad zgonów, przestępstw, narodzin i szaleństw. Tworząc i rozpowszechniając plotki, nie chciała nikomu sprawić przykrości, choć ci, którym jej opowieści w taki czy inny sposób zaszkodziły, z pewnością nie chcieliby w to uwierzyć. Mabel Werts po prostu żyła w mieście, miastem i dla miasta. W pewnym sensie ta tłusta coraz rzadziej wychodząca z domu wdowa była miastem, spędzając większość czasu przy oknie, ubrana w jedwabną, przypominającą namiot suknię, z żółtawosiwymi włosami upiętymi w wysoki, suty kok, z telefonem w zasięgu prawej ręki i japońską lornetką w drugiej. Korzystanie z tych dwóch produktów cywilizacji upodabniało ją do pełnego dobrych intencji pająka siedzącego w samym środku gęstej informacyjnej sieci rozciągającej się od Zakrętu aż do wschodnich krańców Salem. Z braku bardziej interesujących obiektów obserwowała właśnie Dom Marstenów, kiedy otworzyły się okiennice w oknie z lewej strony werandy, rozjaśniając mrok żółtym blaskiem z całą pewnością nie mającym nic wspólnego z elektrycznością. Zdołała dostrzec tylko ruch czegoś, co mogło być głową i ramionami odwróconego tyłem do okna mężczyzny. Z niewiadomych przyczyn poczuła, jak jej obfitym ciałem wstrząsnął dreszcz niepokoju. Potem w domu nie było już żadnego ruchu. Co to za ludzie, że nie można ich nawet sobie spokojnie pooglądać pomyślała. Odłożyła lornetkę i ostrożnie podniosła słuchawkę telefonu. Dwa głosy - szybko zidentyfikowała je jako należące do Harriet Durham i Glynis Mayberry - rozmawiały o makabrycznym znalezisku, jakiego dokonał na cmentarzu młody Ryerson. Słuchała z uwagą oddychając powoli przez usta, żeby nie zdradzić swojej obecności na linii. 20 23.59. Dzień zatrzymał się z drżeniem na krawędzi swojego istnienia. Spowił ciemnością domy spały spokojnie. W centrum palące się w sklepie z narzędziami. Domu Pogrzebowym Foremana i Excellent Cafe światła rzucały na chodniki migotliwy blask. W niektórych domach także paliło się światło. George Boyer wrócił właśnie z drugiej zmiany, a Win Purinton siedział przy stole i grał w samotnika, myśląc cały czas o swoim psie, którego śmierć poruszyła go znacznie bardziej niż śmierć żony. Jednak zdecydowana większość mieszkańców Jerusalem spała snem sprawiedliwych i spracowanych ludzi. Przy bramie cmentarza położonego na Wzgórzu Spokoju stała samotna, przygarbiona postać, czekając, aż nadejdzie jej czas. Kiedy to nastąpiło, odezwała się cichym, kulturalnym głosem: - O mój ojcze, obdarz mnie teraz łaską. Władco Much, spójrz na mnie życzliwie. Przyniosłem ci zgniłe ciało i parszywe mięso. Złożyłem ofiarę na twoją cześć. Przynoszę ci to w mojej lewej dłoni. Uczyń dla mnie znak na tej ziemi, uświęcony twoim imieniem. Czekam na znak abym mógł zacząć wypełniać twoje dzieło. Głos umilkł. Zerwał się łagodny wiatr, przynosząc ze sobą cichy szelest liści i traw i odór zgnilizny z wysypiska przy drodze. Poza tym panowała cisza. Postać stała przez chwilę bez ruchu, po czym wyprostowała się i wyciągnęła przed siebie ramiona, na których spoczywało nieruchome ciało małego chłopca. - Oto, co ci przynoszę
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.