ďťż

37 Rozdział czwarty Zasadzka Z każdym dniem coraz więcej osób przybywało do Yale...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Ciągnęli łodziami, na jakichś dziwacznych tratwach wyposażonych najczęściej w prymitywny żagiel, różnych dłubankach, niekiedy, chociaż bardzo rzadko, w długich, smukłych kanu wypełnionych po brzegi sprzętem poszukiwawczym, namiotami, zapasami żywności. Niektórzy szli pieszo z Langley, Chilliwack, Rosedale, Hope. Inni przebywali drogę konno, na mułach, osłach, niekiedy na grzbiecie lamy lub wielbłąda. Płynęli niczym wzbierający po burzy potok, nieprzerwanie, dzień za dniem, uparcie, niestrudzenie i nieuchronnie. Nie wstrzymywały ich ani panujące jeszcze o tej porze roku chłody i deszcze, ani nadlatujące co jakiś czas śnieżne szkwały. Wlewali się coraz gęściej przez otwarte na oścież wrota Yale. Zatrzymywali się tu niekiedy noc, dwie, czasem trochę dłużej, by następnie pojedynczo, w kilkuosobowych grupach wtopić się w mroczną czeluść potężnego kanionu. Osada pęczniała z każdym dniem. Zajęto wszystkie miejsca w zajazdach, wolne kąty w szopach, składach drewna, a nawet w jedynym tartaku. Ponieważ tylko dla niewielu starczyło miejsca pod dachem, wkrótce wzdłuż rzeki wyrosło prawdziwe miasto namiotów, różnych drewnianych i tekturowych bud, a nawet szałasów. Ciągnęli głównie mężczyźni. Jeżeli gdzieś pojawiła się kobieta, to zawsze w asyście co najmniej kilku uzbrojonych po zęby obrońców. Ludzki potok zwiększał się z każdą chwilą. Do późnych godzin nocnych trwał szum i gwar. W zajazdach, na polach namiotowych, w barakach tych, którzy ściągnęli tu jeszcze w ubiegłym roku, śpiewy i tańce, a nierzadko pijackie wrzaski przeciągały się do białego dnia. W drugiej połowie miesiąca, zgodnie z zapowiedzią Benneta, nadciągnęły z San Francisco następne statki i wyrzuciły nową falę poszukiwaczy. I znów, jak przy nadejściu „Umatill”, na nabrzeżu czekał tłum. Gdy do pomostu dobijał „Colonel Moody”, osadą wstrząsnęła prawdziwa kanonada powitalna. Tym razem nocne pijaństwo i szaleństwo ogarnęło chyba wszystkich. Nad ranem spłonęły dwa mieszkalne baraki, część tartaku i kilkadziesiąt bud i namiotów. Rozpoczęła się strzelanina. Ryczące, pijane hordy usiłowały wtargnąć do fortu, gdzie Molly jeszcze przed wieczorem ukryła swoje dziewczęta. Dopiero parę armatnich strzałów oddanych na szczęście w powietrze z narożnych palisad fortu, ostudziło nieco bitewny zapał pijanego tłumu. Jaki taki porządek zaprowadził jednak dopiero Bennet, który na czele dobrze uzbrojonych prawie dwustu marynarzy i oficerów z wszystkich trzech statków, wyłapał najbardziej awanturujących się i związanych wrzucił do ładowni „Umatlli”. Napięcie i wrzenie opadło jeszcze bardziej, gdy tego samego dnia po południu Chartres Brew – dowódca fortu, zapowiedział, że ci z przybyszów, którzy do wieczora nie wyniosą się z osady, zostaną załadowani na statki i natychmiast odesłani do Kalifornii. Jego twarda postawa, wsparta obecnością zwartego oddziału uzbrojonych marynarzy, wywarła odpowiednie wrażenie. Przeszło trzy setki mężczyzn opuściło osadę przed wieczorem. Nie ośmielili się wszcząć sporu z zorganizowanym i zdecydowanym oddziałem. Bob od paru dni włóczył się po osadzie, myszkował nad rzeką, poznawał ludzi i niezrażony pierwszym niepowodzeniem wypytywał o Dana. Któregoś dnia wraz z Mc Leanem, mając nadzieję na dowiedzenie się czegoś, wybrali się do Hope, położonego o 38 kilkanaście mil w dole rzeki. Wracali późnym popołudniem. Mc Lean, który zdawał się od niejakiego czasu drzemać, w pewnym momencie chybnąwszy się nieco mocniej w siodle szepnął ostrzegawczo: – Przed nami zasadzka. Zjedź pod osłonę drzew, zeskocz na ziemię i udawaj, że poprawiasz coś przy siodle. Stań za koniem. Ja przejadę jeszcze tylko kilka kroków i zrobię to samo. Bystry chłopak, zrozumiawszy w lot grożące im niebezpieczeństwo, udając, że obluzował mu się popręg, zaczął przechylać się na lewą stronę, zjechał z wąskiej ścieżki i zsunął za wierzchowca. Widząc, że od przodu zasłania go duża kępa krzewów, wciągnął za nią konia i błyskawicznie sięgnął po strzelbę. O kilka kroków dalej to samo czynił Mc Lean. Za chwilę stali obok siebie. – Gdzie zasadzka? – Bob rzucił drżącym z lekka głosem. – Przed zakrętem. Koło tych trzech cedrów. Umiesz strzelać? – Chłopak skinął głową. – A nie boisz się? – Nie! – Leż więc tu cicho i dobrze patrz przed siebie. W razie potrzeby strzelaj, ale nie spiesz się. Dopiero gdy będziesz pewien, że trafisz. Ja spróbuję zajść ich z boku. – Z tymi słowy zgiął się nieomal do ziemi i zniknął w wysokim poszyciu leśnym. Parę chwil trwała cisza. Wreszcie przy cedrach coś się poruszyło. Między splątanymi gałęziami na moment zamajaczył jakiś niewyraźny zarys postaci. Bob wytężył wzrok, nie zdołał jednak ułowić żadnego więcej ruchu. Cedry rosnące na skraju ścieżki znajdowały się o dobre sto kroków. Widoczność przesłaniały gęste krzewy i nisko zwieszające się, ulistnione gałęzie. Cisza przedłużała się. „A może to nie zasadzka” – pomyślał i sam nie wiedząc dlaczego, przesunął się jeden krok, drugi, jeszcze jeden. Ominął jakiś krzak. Przez mgnienie dostrzegł kierujący się w jego stronę ciemny kształt lufy i instynktownie skoczył za gruby pień. Pierwszy pocisk rozerwał mu rękaw bluzy, następne szarpały korę drzewa, za którym się schronił. Jakaś większa drzazga smagnęła go po twarzy. Pochylona nisko postać biegła w jego kierunku. Drżącymi rękoma przyłożył strzelbę do ramienia i ścisnął szczękające zęby. – Tylko się nie spieszyć, tylko się nie spieszyć – powtarzał prawie machinalnie. Tamten biegł zygzakiem, skacząc od drzewa do drzewa i ciągle strzelał
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.