ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Ciągnęli łodziami, na jakichś
dziwacznych tratwach wyposażonych najczęściej w prymitywny żagiel, różnych dłubankach,
niekiedy, chociaż bardzo rzadko, w długich, smukłych kanu wypełnionych po brzegi sprzętem
poszukiwawczym, namiotami, zapasami żywności.
Niektórzy szli pieszo z Langley, Chilliwack, Rosedale, Hope. Inni przebywali drogę
konno, na mułach, osłach, niekiedy na grzbiecie lamy lub wielbłąda. Płynęli niczym
wzbierający po burzy potok, nieprzerwanie, dzień za dniem, uparcie, niestrudzenie i
nieuchronnie. Nie wstrzymywały ich ani panujące jeszcze o tej porze roku chłody i deszcze,
ani nadlatujące co jakiś czas śnieżne szkwały. Wlewali się coraz gęściej przez otwarte na
oścież wrota Yale. Zatrzymywali się tu niekiedy noc, dwie, czasem trochę dłużej, by
następnie pojedynczo, w kilkuosobowych grupach wtopić się w mroczną czeluść potężnego
kanionu.
Osada pęczniała z każdym dniem. Zajęto wszystkie miejsca w zajazdach, wolne kąty w
szopach, składach drewna, a nawet w jedynym tartaku. Ponieważ tylko dla niewielu starczyło
miejsca pod dachem, wkrótce wzdłuż rzeki wyrosło prawdziwe miasto namiotów, różnych
drewnianych i tekturowych bud, a nawet szałasów. Ciągnęli głównie mężczyźni. Jeżeli gdzieś
pojawiła się kobieta, to zawsze w asyście co najmniej kilku uzbrojonych po zęby obrońców.
Ludzki potok zwiększał się z każdą chwilą. Do późnych godzin nocnych trwał szum i
gwar. W zajazdach, na polach namiotowych, w barakach tych, którzy ściągnęli tu jeszcze w
ubiegłym roku, śpiewy i tańce, a nierzadko pijackie wrzaski przeciągały się do białego dnia.
W drugiej połowie miesiąca, zgodnie z zapowiedzią Benneta, nadciągnęły z San Francisco
następne statki i wyrzuciły nową falę poszukiwaczy. I znów, jak przy nadejściu Umatill, na
nabrzeżu czekał tłum. Gdy do pomostu dobijał Colonel Moody, osadą wstrząsnęła
prawdziwa kanonada powitalna. Tym razem nocne pijaństwo i szaleństwo ogarnęło chyba
wszystkich. Nad ranem spłonęły dwa mieszkalne baraki, część tartaku i kilkadziesiąt bud i
namiotów. Rozpoczęła się strzelanina. Ryczące, pijane hordy usiłowały wtargnąć do fortu,
gdzie Molly jeszcze przed wieczorem ukryła swoje dziewczęta. Dopiero parę armatnich
strzałów oddanych na szczęście w powietrze z narożnych palisad fortu, ostudziło nieco
bitewny zapał pijanego tłumu. Jaki taki porządek zaprowadził jednak dopiero Bennet, który
na czele dobrze uzbrojonych prawie dwustu marynarzy i oficerów z wszystkich trzech
statków, wyłapał najbardziej awanturujących się i związanych wrzucił do ładowni Umatlli.
Napięcie i wrzenie opadło jeszcze bardziej, gdy tego samego dnia po południu Chartres Brew
dowódca fortu, zapowiedział, że ci z przybyszów, którzy do wieczora nie wyniosą się z
osady, zostaną załadowani na statki i natychmiast odesłani do Kalifornii. Jego twarda
postawa, wsparta obecnością zwartego oddziału uzbrojonych marynarzy, wywarła
odpowiednie wrażenie. Przeszło trzy setki mężczyzn opuściło osadę przed wieczorem. Nie
ośmielili się wszcząć sporu z zorganizowanym i zdecydowanym oddziałem.
Bob od paru dni włóczył się po osadzie, myszkował nad rzeką, poznawał ludzi i
niezrażony pierwszym niepowodzeniem wypytywał o Dana. Któregoś dnia wraz z Mc
Leanem, mając nadzieję na dowiedzenie się czegoś, wybrali się do Hope, położonego o
38
kilkanaście mil w dole rzeki.
Wracali późnym popołudniem. Mc Lean, który zdawał się od niejakiego czasu drzemać, w
pewnym momencie chybnąwszy się nieco mocniej w siodle szepnął ostrzegawczo:
Przed nami zasadzka. Zjedź pod osłonę drzew, zeskocz na ziemię i udawaj, że
poprawiasz coś przy siodle. Stań za koniem. Ja przejadę jeszcze tylko kilka kroków i zrobię to
samo.
Bystry chłopak, zrozumiawszy w lot grożące im niebezpieczeństwo, udając, że obluzował
mu się popręg, zaczął przechylać się na lewą stronę, zjechał z wąskiej ścieżki i zsunął za
wierzchowca. Widząc, że od przodu zasłania go duża kępa krzewów, wciągnął za nią konia i
błyskawicznie sięgnął po strzelbę. O kilka kroków dalej to samo czynił Mc Lean. Za chwilę
stali obok siebie.
Gdzie zasadzka? Bob rzucił drżącym z lekka głosem.
Przed zakrętem. Koło tych trzech cedrów. Umiesz strzelać? Chłopak skinął głową. A
nie boisz się?
Nie!
Leż więc tu cicho i dobrze patrz przed siebie. W razie potrzeby strzelaj, ale nie spiesz się.
Dopiero gdy będziesz pewien, że trafisz. Ja spróbuję zajść ich z boku. Z tymi słowy zgiął
się nieomal do ziemi i zniknął w wysokim poszyciu leśnym.
Parę chwil trwała cisza. Wreszcie przy cedrach coś się poruszyło. Między splątanymi
gałęziami na moment zamajaczył jakiś niewyraźny zarys postaci. Bob wytężył wzrok, nie
zdołał jednak ułowić żadnego więcej ruchu. Cedry rosnące na skraju ścieżki znajdowały się o
dobre sto kroków. Widoczność przesłaniały gęste krzewy i nisko zwieszające się, ulistnione
gałęzie. Cisza przedłużała się. A może to nie zasadzka pomyślał i sam nie wiedząc
dlaczego, przesunął się jeden krok, drugi, jeszcze jeden. Ominął jakiś krzak. Przez mgnienie
dostrzegł kierujący się w jego stronę ciemny kształt lufy i instynktownie skoczył za gruby
pień.
Pierwszy pocisk rozerwał mu rękaw bluzy, następne szarpały korę drzewa, za którym się
schronił. Jakaś większa drzazga smagnęła go po twarzy. Pochylona nisko postać biegła w jego
kierunku.
Drżącymi rękoma przyłożył strzelbę do ramienia i ścisnął szczękające zęby. Tylko się
nie spieszyć, tylko się nie spieszyć powtarzał prawie machinalnie.
Tamten biegł zygzakiem, skacząc od drzewa do drzewa i ciągle strzelał
|
WÄ
tki
|