Nie becz  mruknB le[niczy wydBu|ajc krok

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
 Przecie ja...  Dobrze, ju| dobrze. Chodzmy. Weszli w las, gdzie ciemno[ uciekaBa pod drzewa jak spBoszona sarna i gdzie panowaBa taka cisza, jakby kto[ przeciB wrzaw tysica gBosów. Póznym wieczorem dotarli do Nowego Targu. Na stacji kBbiB si tBum górali i urlopowiczów. Krzyki mieszaBy si z sapaniem lokomotywy, Libusza byBa ogBuszona i zmczona drog. TrzymaBa si kurczowo Mateuszowego ramienia.  Spa bdziemy u Józka Skupienia. Wiesz, który to? ZaprzeczyBa.  ByB chrze[niakiem twojej babki. Wiesz ju|? I tym razem potrzsnBa gBow.  Ech ty, dziewczynisko z wiochy deskami zabitej!  roze[miaB si nagle. SpojrzaBa na niego zdziwiona. MiaBa tak drobn twarzyczk, |e jej du|e niebieskie oczy wydawaBy si przez to jeszcze wiksze. 135  Dlaczego wy tak? PoBo|yB jej rk na gBowie. ByBo w tym ge[cie tyle ciepBa i serdeczno[ci, |e u[miechnBa si promiennie.  Pilnuj, |eby[ mi si nie zgubiBa!  Nie zgubi si. Potem byB gwar ulic, ruch i szum samochodów, zapach kozich i baranich skór w wskim zauBku i pogodne niebo nad szarymi dachami domów. ZasypiaBa w obcej izbie, na obcej po[cieli, wsBuchana w nieznane szmery, skrzypienia i [ciszone gBosy gospodarzy, którzy dBugo w noc prowadzili rozmowy z le[niczym. ZniBy si jej Bki peBne ró|owych i fioletowych bodziszków, biaBe plamki owiec na hali w lipcowym sBoDcu i spokój gór i lasów pod granatowym wygwie|d|onym niebem.  Dobrze, |e dzi[ nie ma targu  powiedziaB Mateusz, gdy nastpnego ranka szli dBug ulic miasta.  ZBe zaBatwia urzdowe sprawy, gdy si caBe chBopstwo z okolicy zjedzie!  Przecie tu i tak tyle ludzi  szepnBa dziewczynka uczepiona Mateuszowego rkawa  a| strach!  A tam na Mokrym ju| pewnie Franek bratu pomaga  u[miechnB si Mateusz.  PowiedziaB mi, jakem byB u nich w chaBupie, |e z doktorem, który dzi[ przyje|d|a, do Józka pójd. Doktor nog obejrzy. Minli placyk zatBoczony autobusami i skierowali si w stron szarego budynku, który zamykaB wylot wskiej uliczki. Drzewa tu rosBy nijakie, zakurzone, a 136 kwiatki posadzone na skwerku smtnie pospuszczaBy pomaraDczowe gBówki. Powietrze byBo gste od spalin. Libusza nie baBa si ju|. Z zaciekawieniem ogldaBa sklepy i czytaBa wszystkie szyldy.  Fryzjer  powiedziaBa gBo[no i zastanowiBa si.  Mo|e to tu pracuje Hanka?  Jaka Hanka?  Le[niczy szedB zamy[lony.  Stolarkówna
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. SkÅ‚adam siÄ™ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ… gównianego szaleÅ„stwa.