ďťż

W końcu Conan zawsze trafiał w ślepą uliczkę...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Jeżeli decydował się pokonać którąś z odnóg, wspinając się na skalną ścianę, trafiał zwykle do jeszcze bardziej skomplikowanego układu przejść wewnątrz parowu. Kiedy zsunął się w dół jednego ze zboczy, natrafił piętą na coś, co pękło z głuchym trzaskiem. Jego oczom ukazały się wysuszone kości bezgłowego szkieletu. Parę metrów dalej leżała rozłupana na kawałki czaszka. Od tej pory napotykał tego typu ponure znaleziska coraz częściej i wcale nie był tym zachwycony. Każdy z zauważonych przez niego szkieletów miał potrzaskane i powyłamywane kości. Czaszki były rozłupane. Uszkodzeń tych nie mogła dokonać natura. Conan szedł dalej, spięty i czujny, przyglądając się bacznie każdej mijanej skale, spowitej mrokiem niszy. W pewnym momencie poczuł słabą woń gnijących odpadków, a kiedy rozejrzał się wokoło, dostrzegł leżące pod skalną ścianą fragmenty skorupy melona, rzepy i kawałki cebuli. Na jednym z niewielu spłachetków piasku, pokrywających duże rozpadliny, zauważył częściowo zatarty ślad. Nie był to trop lamparta, niedźwiedzia czy tygrysa, których mógł się spodziewać w tej krainie. Bardziej przypominał odcisk zniekształconej, nagiej, ludzkiej stopy. Dalej natknął się na wystający fragment skały, do której przylgnęło kilka pasemek długich, szarych włosów. Być może jakaś istota ocierała się tu o kamienie. Tu i ówdzie nozdrza Cymeryjczyka wychwytywały zmieszany z wonią gnijących odpadków nieprzyjemny odór, którego Conan nie był w stanie zdefiniować. Czuć go było głównie w przypominających jaskinie niszach skalnych, gdzie zwierzę, człowiek lub demon mogły układać się na spoczynek. Conan, który stracił już nieco orientację w tym szalonym, kamiennym labiryncie, wdrapał się na zwietrzałą skałę, która wydawała mu się nieco wyższa od pozostałych. Przycupnąwszy na jej wierzchołku, rozejrzał się uważnie dookoła. Z wyjątkiem strony północnej miał ograniczone pole widzenia, ale i tak dostrzegł, że skały od wschodu, zachodu i południa tworzyły nieprzenikniony mur otaczający z trzech stron labirynt wąwozów. Na północy skalną ścianę rozcinał parów, który kończył się wewnątrz pałacowego ogrodu. Teraz wiedział już, skąd się wziął ów niezwykły labirynt. Część płaskowyżu pomiędzy miastem a łańcuchem gór zapadła się, pozostawiając wielką, nieckowatą depresję, której powierzchnia na skutek erozji została w miarę upływu czasu pocięta głębokimi liniami wąwozów. Dalsza wędrówka po wąwozach nie miała sensu. Problem Conana polegał na tym, w jaki sposób ma dotrzeć do skalnych ścian, górujących nad niecką i wspiąć się na nie albo znaleźć jakieś przejście, wyrzeźbione w skałach przez lata erozji. Patrząc na południe, doszedł do wniosku, że biegnąca tamtędy odnoga wąwozu ma nieco łatwiejszy do zapamiętania zarys i prowadzi niemal bezpośrednio do podstawy skał górujących nad powierzchnią niecki. Zrozumiał również, że powinien wrócić w stronę parowu biegnącego pod murem miasta, a następnie podążać jedną z jego odnóg, zamiast pokonywać łańcuch gór poszarpanych niby ostrza noży, dzielących go od skały, do której chciał dotrzeć. Zaoszczędzi przy tym sporo czasu. Zsunął się więc po zboczu i zawrócił w stronę miasta. Kiedy dotarł do wylotu wąwozu, który, jak przypuszczał, powinien doprowadzić go do celu, słońce zaczęło już znikać za horyzontem. Spojrzał leniwie w stronę łańcucha gór na drugim końcu szerszego parowu i znieruchomiał. Ciało Vendhyanina zniknęło, choć jego talwar nadal leżał na kamieniach u stóp muru. Opodal leżało kilka strzał, jakby wypadły z ciała, kiedy je przenoszono. Oko Conana przykuł słaby błysk. Podbiegł w to miejsce i zobaczył, że pośród kamieni leżało kilka srebrnych monet. Pozbierał je i przyjrzał się im z uwagą. Potem obejrzał je raz jeszcze, mrużąc powieki. W pierwszej chwili myślał, że po prostu Yezmici weszli jakimś tajnym przejściem do wąwozu i zabrali ciało. Gdyby jednak tak było, to zabraliby też wszystkie nieuszkodzone strzały i z całą pewnością nie zostawiliby na ziemi monet. Z drugiej jednak strony, jeżeli nie zrobili tego ludzie z Yanaidar, to kto? Conan pomyślał o potrzaskanych szkieletach i przypomniało mu się stwierdzenie Parusati o wrotach do Piekła. Miał powody przypuszczać, że w tym wąwozie zamieszkiwało coś, co było wrogie człowiekowi. A jeżeli te potężne, ozdobne wrota prowadziły właśnie tutaj, do wnętrza tego wąwozu? Po dłuższych poszukiwaniach przypuszczenia te okazały się słuszne. Jego czujne oczy wypatrzyły drzwi w skale. Wąskie szczeliny, niewidoczne, jeżeli nie wiedziało się, gdzie ich szukać, w pierwszej chwili umknęły jego uwadze. Conan z całych sił rąbnął w nie ramieniem, ale nie puściły. Przypomniał sobie potężne stalowe okucia po drugiej stronie i olbrzymią prostokątną zasuwę. Aby nadwerężyć te wrota trzeba by tarana. Budowa drzwi i stalowe ostrza wmurowane w brzeg skalnej ściany świadczyły, że Yezmici starali się podjąć wszelkie możliwe środki ostrożności, aby nie dopuścić upiora z wąwozów do miasta
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.