ďťż

Pierwsza wyraża fakt, że każdy język musi być kodem samonaprawczym, czyli dysponującym nadmiarowością dla skutecznego przejścia przez kanał (akustyczny, optyczny) zawsze...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Wszystkie języki zorganizowały się nadmiarowo podług prawie tożsamej charakterystyki owych zakłóceń w ziemskich środowiskach. Druga wyraża fakt, że nietożsama jest lapidarność mowy — i precyzja wyznaczania sensów na różnych poziomach wypowiedzi. To, co można po polsku jednym słowem wypowiedzieć, wymaga w niemieckim czy francuskim zdania — i na odwrót! („Głodnyś?” — w tym słowie jest całe zdanie skomprymowane). Lingwista, jakim jest Bar Hillel, kwestię tę lekceważy. Oświadczył on, że niejednakowa długość to samo znaczących tekstów różnojęzykowych jest problemem wyłącznie dla drukarza. Na pewno nie tylko, bo ten, kto nie uwzględnia stosunku długości zdań do ich pojemności sensowej, nie może być pisarzem. Nie idzie tutaj tylko o „estetyczność” wypowiedzi. Raczej o to, iż trafiają się w dziele sytuacje, w których albo trzeba coś wyrazić w sposób absolutnie zwięzły, albo z wypowiedzi zrezygnować, ponieważ tertium non datur. Zwięzłość nie będzie probierzem urody lingwistycznej, lecz zadaniem wyznaczonym kontekstowo i konstytucyjnie. Można by opisać rzecz następującym przyrównaniem. Istnieją komputery czasu realnego i pracujące poza takim czasem. Komputer drugiego typu rozwiązuje np. zadanie matematyczne; jakość rozwiązania nie jest uzależniona od tego, czy sprawi się z nim w ciągu sekundy czy dziesięciu minut. Komputer czasu realnego musi pracować „krok w krok” z rzeczywistym (fizycznym) procesem, jaki nadzoruje lub jakim steruje (np. komputer naprowadzający rakietę na cel musi pracować w czasie realnym, czyli nadążać za tempem zachodzącego — jako lot — procesu). W odniesieniu do tekstu literackiego spotykamy podobne sytuacje. Są teksty operujące czasem umownym, nie skorelowanym z tempami upływu realnych zajść, i są takie, które muszą być zsynchronizowane z tym, co opisują. Jeżeli synchronizacja jest doskonała, powstaje efekt tak zwanej „przezroczystości semantycznej” języka. Jeżeli jednak, wskutek rozwlekłości, opis wyraźnie wlecze się za zdarzeniami, po kolei i wolno przedstawia to, o czym skądinąd wiemy, że musi naraz i szybko zachodzić — efekt symultanki ginie i bywa właśnie, że jeden język za przedmiotową akcją „nadąża”, a drugi nie. Pierwszy działa jak komputer czasu realnego, drugi — jak pracujący poza takim czasem. Pierwszy staje się zajść symulatorem, drugi tylko protokolantem. Nie są to wyłącznie estetyczne różnice. Dziwne tedy, że pozostawiające obojętnym — lingwistę. Sprawa ta prowadzi ku następnej: czy świat dzieła literackiego może być — dzięki sporządzeniu doskonałych przekładów — w pełni inwariantny przedmiotowo? Pytanie to implikuje następującą alternatywę: albo dzieło jest językowym pośrednikiem między odbiorcą a pewną przedmiotową, nieznakowaną rzeczywistością, albo jego tak zwana przedmiotowa rzeczywistość jest następnym w kolejności układem znaków, który należy wyinterpretować, bo nie wystarcza konstatacja czysto ewentystyczna lub procesualna. Jest to pytanie podchwytliwe i równie nieprzyjemne dla logika, jak sławetne pytanie, czy obecny król Francji jest łysy. Król nie jest łysy tylko dlatego, że go nie ma, a nie dlatego, żeby nie był po prostu łysy; straszliwy spór gorzał wokół logicznego statusu tego zdania i nie wypalił się do dziś dnia. Sęk w tym, że podług logika zdanie „samo” powinno przesądzać o tym, co znaczy, jedyność zaś znaczenia implikuje jednoznaczność dychotomii prawdy lub fałszu. Cóż, kiedy język nie realizuje zawsze takiego przesądzenia; wyjątkowość kłopotów logika wobec kwestii uwłosienia króla francuskiego pochodzi stąd, że wyraźna nieokreśloność wyznaczania cechuje zwykle układy ponadzdaniowe, czyli wielością zdań (ich koniunkcją) wskazujące zakres swej sensowej odpowiedniości. Ograniczając się do zdań wyizolowanych, logicy i językoznawcy ułatwiają sobie życie, czego badacze sztuki i literaturoznawcy uczynić na pewno nie mogą. Oto przykład dowodzący tego twierdzenia (zawdzięczam go Andrzejowi Wajdzie). Pewien film, wyświetlany przed widownią otrzaskana z obaleniem barier cenzury erotycznej, pokazywał dwoje nagich kochanków w łóżku (chodzi więc o obrazy, lecz równie dobrze mógłby ich rolę pełnić językowy opis). Kamera pokazywała ciała z pominięciem okolic genitalnych, co było wyrazem konwencji stosowanej powszechnie do upadku barier cenzuralnych. Widownia zareagowała śmiechem na owo pominięcie, ponieważ opuszczenie uznała za drastyczność dubeltową; to, czego nie pokazano, co było pokazywania (ewentualnie opisu) luką, zostało uznane za znak osobny, za wyrafinowaną intencję nieprzyzwoitości, a nie za wyraz zwyczajnego przemilczenia
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.