ďťż

W każdej chwili mogła nastąpić eksplozja energii równa sile wybuchu miliona bomb wodorowych, znana jako rozbłysk chromosfery...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Wznosząc się z szybkością milionów kilometrów na godzinę, niewidzialna kula ognia, wielokrotnie większa od Ziemi, wyskoczy ze Słońca i ruszy w Kosmos. Chmura naelektryzowanego gazu prawdopodobnie całkowicie ominie Ziemię. W przeciwnym razie znajdzie się tutaj w ciągu jednej doby. Statki kosmiczne są bezpieczne, gdyż mają osłony i silne ekrany magnetyczne, ale kosmiczne jachty o lekkiej budowie, ze swymi cienkimi jak papier ścianami, będą bezbronne wobec takiego niebezpieczeństwa. Należałoby zdjąć załogi i przerwać regaty. John Merton nic o tym nie wiedział, po raz drugi prowadząc Dianę wokół Ziemi. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będzie to ostatni obrót zarówno dla niego, jak i dla Rosjan. Wznieśli się spiralą o tysiące mil, czerpiąc energię z promieni Słońca. Na tym etapie powinni całkowicie wyzwolić się spod działania siły przyciągania Ziemi i ruszyć w długą podróż do Księżyca. Teraz regaty stały się rzeczywiście pojedynkiem - wyczerpana załoga Promienia słońca wycofała się w końcu, po przeszło stu tysiącach mil mężnych zmagań z obracającym się żaglem. Merton nie czuł zmęczenia; był najedzony i wyspany, a Diana świetnie się sprawowała. Napinając liny jak pracowity pająk, autopilot ustawiał żagiel do Słońca dokładniej niż najlepszy żeglarz. Chociaż kilometry kwadratowe plastykowego żagla musiały już być podziurawione jak sito przez setki mikrometeorytów, otwory wielkości główki od szpilki nie zmniejszały ciągu. Miał tylko dwa zmartwienia. Pierwsze to wanta numer osiem, którą właściwie już nie mógł manewrować. Bez żadnego ostrzeżenia zacięła się jej winda - w próżni czasem zacierały się łożyska, nawet po tylu latach rozwoju inżynierii astronautycznej. Nie mógł ani luzować, ani wybierać tej liny i będzie musiał żeglować, maksymalnie wykorzystując pozostałe. Najtrudniejsze manewry szczęśliwie już się skończyły. Od tej chwili Diana, mając Słońce za sobą, pożegluje pełnym wiatrem słonecznym. A jak mawiali dawni żeglarze, łatwo radzić sobie ze statkiem, gdy wiatr wieje w plecy. Drugim zmartwieniem był Lebiediew, następujący mu na pięty trzysta mil za rufą. Rosyjski jacht odznaczał się wyjątkową zwrotnością dzięki wielkim płaszczyznom, które dały się ustawiać pod kątem do głównego żagla. W czasie okrążania Ziemi wykonywał zwroty z niesłychaną precyzją. Ale zyskując na zwrotności, musiał poświęcić szybkość. Można mieć albo jedno, albo drugie; na długim, prostym halsie Merton powinien wyjść obronną ręką. Jednak nie mógł być pewien zwycięstwa, póki za trzy do czterech dni Diana nie znajdzie się po drugiej stronie Księżyca. I wówczas, w pięćdziesiątej godzinie regat, akurat po zakończeniu drugiego obrotu wokół Ziemi, Marków zrobił mu niespodziankę. - Halo, John - powiedział jak gdyby nigdy nic przez krótkofalówkę. - Chciałbym, żebyś na to popatrzył. Powinno być ciekawe. Merton podciągnął się do peryskopu i nastawił go na maksymalne powiększenie. W polu widzenia zobaczył jeden z najbardziej nieprawdopodobnych widoków na tle gwiazd - świecący krzyż maltański Lebiediewa, maleńki, lecz bardzo wyraźny. Kiedy tak patrzył, cztery ramiona krzyża powoli oddzieliły się od centralnego kwadratu i odpłynęły w Kosmos wraz ze swymi wszystkimi masztami i olinowaniem. Marków pozbył się całej niepotrzebnej masy, skoro zbliżał się do prędkości ucieczki i nie musiał już mozolnie i cierpliwie nabierać rozpędu za każdym obrotem wokół Ziemi. Od tej chwili Lebiediew będzie prawie zupełnie pozbawiony zwrotności, ale to nie miało znaczenia, gdyż całą zawiłą nawigację miał już za sobą. To tak, jakby dawny żeglarz świadomie pozbył się steru i ciężkiego kila, wiedząc że na pozostałym odcinku regat popłynie z wiatrem po spokojnym morzu. - Moje gratulacje, Dymitrze - powiedział Merton przez radio. - Chytra sztuczka, ale mało skuteczna. Teraz już nie możesz mnie dogonić. - Jeszcze nie skończyłem - odparł Rosjanin. - W mojej ojczyźnie jest taka stara, zimowa opowieść o saniach, ściganych przez wilki. Powożący, żeby się uratować, musi po kolei wyrzucać pasażerów. Nie widzisz analogii? Merton oczywiście widział, aż za dobrze. Na ostatnim, prostym etapie, Dymitr już nie potrzebował drugiego pilota. Lebiediew naprawdę mógł pozbyć się wszystkiego, co było już zbędne. - Aleksy nie będzie tym zachwycony - rzekł Merton. - A poza tym to wbrew przepisom. - Aleksy nie jest zachwycony, ale ja tu jestem kapitanem. Po prostu poczeka sobie jakieś dziesięć minut, aż podejmie go komodor. A przepisy nic nie mówią o liczebności załogi, co powinieneś wiedzieć. Merton nie odpowiedział - był zbyt zajęty pośpiesznymi obliczeniami, opartymi na jego znajomości budowy Lebiediewa. Zanim skończył, wiedział już, że wynik regat jest wciąż niepewny. Lebiediew będzie go doganiał akurat w czasie, gdy miał nadzieję mijać Księżyc. Lecz wynik regat już się decydował w odległości stu pięćdziesięciu milionów kilometrów. Na pokładzie Obserwatorium Słonecznego III, wewnątrz orbity Merkurego, automatyczne instrumenty zapisały całą historię rozbłysku chromosfery. Dwieście pięćdziesiąt milionów kilometrów kwadratowych powierzchni Słońca wybuchło tak gwałtownie białoniebieskim ogniem, że jego blask przyćmił światło pozostałej części tarczy
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.