ďťż
Nie chcesz mnie, Ben. SkĹadam siÄ z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobinÄ
gĂłwnianego szaleĹstwa.
Jan Sieniawski - Ród Sieniawskich osiągnął w dawnej Rzeczypospolitej szereg wysokich dostojeństw (buławy hetmańskie l krzesła wojewodzińskie). Postać Jana Sieniawskiego fikcyjna.
13
Jako Kostka, choć z mniej bogatego, mniej możnego domu niż Sieniawski, od tego kasztelana rzekomo się wiódł, co również podpis na akcie unii za Zygmunta Augusta położył. Świętego też w rodzie miał, a stąd osobliwe błogosławieństwo nad domem Kostków upatrywano.
Stary Herburt, pobożny nad miarę, ze czcią go i poszanowaniem, jako krewnego świętych, gościł i niewątpliwie przez samą pobożność związkowi z córką nie miałby się sprzeciwiać.
Do stanowczego punktu musiało przyjść. Sieniawskiemu na polowaniu kość niżej łokcia niedźwiedź przetrącił i stąd on, sześciuset husarzów i tysiąc piechoty własnego pokrycia królowi pod Sokal posławszy, sam w domu pozostał i do Siworogu, jako krewniak po matce i konkurent do panny, zjechał.
Popierała go stryjna panny, kasztelanowa księżna Dymitrowa Korecka, po śmierci matki matkę Beacie zastępująca, pani dumna i ubogim, choćby to był nie świętego Stanisława Kostki, ale samego świętego Piotra krewny, gardząca.
Gdy Kostka w nowym odzieniu na zamku Herburtowskim stanął, zastał on tam sprawy naprzód pchnięte. Oto księżna Sieniawskiego, który rzeczy aż do szczęśliwego zakończenia kampanii kozackiej odkładał, nastraszyła Kostką i ten się zdeklarował i o panny rękę tegoż dnia właśnie prosić się gotował.
Zacisnął Kostka pięście na te wieści i ledwo się z kurzu podróżnego otrzepawszy i obmywszy, do Beaty szedł.
Już się ku zachodowi słońce miało. Pachniał ciepłym kwietniem ogród zamkowy, pełen kwiatów cennych i drzew odwiecznych. Nad sadzawką zamyśloną napotkał Beatę. Ośmnaście lat swoich i cudne lico uwieńczyła wianuszkiem kwiatków polnych, zaplecionych zgrabnie i powabnie.
- Prawdali to? - zawołał Kostka, prawie witać zapominając. - Prawdali to jest?
14
- Co ma prawdą być? - zapytała Beata.
- Co słyszę, iże wojewodzie Sieniawski o rękę waszą, miłościwa wojewodzianko, prosić dziś jeszcze przed wieczorem ma?
- Prosić może, to nikomu nie wzbronno.
- A ja?
- A wy też o nią prosić możecie.
- Lecz jakaż wasza odpowiedź będzie? Wojewodzianka uśmiechnęła się lekko i wzniosła oczy niebieskie ku górze.
- Gwiazd jeszcze nie ma - one wiedzą.
- Zatem je wydrzeć z nieba rękoma trza, aby rzekły!
- Wydrzejcie. I to wolno.
- Wojewodzianko! - krzyknął niemal Kostka. - Dawaliście mi próby przyjaźni waszej! Włosów waszych pierścionek mam!
- Gwiazd jeszcze nie ma - odrzekła Herburtówna z uśmiechem. - Nie wzszedł wieczór.
I aleją dębową ku zamkowi jęła iść, a Kostka szedł za nią, tak gorejący ogniem, że trudno mu było chciwe usta i dłonie pragnące na wodzy trzymać.
Szli chwilę w milczeniu, z jednego szpaleru w drugi przechodząc. Wtem pierwsza gwiazda na błękicie zatlała, blada jeszcze, ale już widoczna.
- Gwiazdy już są - szepnął Kostka pochylając się ku Beacie.
Ona zaś odwróciła ku niemu nieco głowę i niewypowiedzianej łaski uśmiech posłała mu z ust i ze źrenic.
- Kto ma wiarę i nadzieję - zaczął Kostka pół nieprzytomny.
- Ten posiąść może miłość - dokończyła Beata Herburtówna nigdy dotąd u niej przez Kostkę nie słyszanym, drżącym od wzruszenia głosem.
- Mam rozumieć? - zapytał Kostka półszeptem namiętnością zdławionym.
- Jak serce dyktuje.
Naówczas zastąpił on drogę Beacie, ukląkł przed
15
nią na kolana i za kraj jej żupanika obramowanego gronostajem ujął, a ona zwróciła naprzód twarz w bok, jakby ze wstydu, a potem wraz ku niemu, jakby zwalczona tym, co ją parło.
Za dłonie obie Kostka ją chwycił - nie broniła ich; ku sobie pochylił - poddała się - i nachyloną, klęcząc, wyżej stanu ułapił, piersiami przygarnął i usta w usta jej wcisnął. Wyrwać się niby chciała, ale ją niemoc zniewoliła
|
WÄ
tki
|