ďťż

– Jak to? Umarła jako poganka? – Umarła w niewoli...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
I to jedno miało dla niej znaczenie. – Ale ty przecież chodzisz do kościoła, Eriko – powiedziałam. – Znasz pacierz tak samo jak ja. Chcesz powiedzieć, że przez cały ten czas nie wierzysz? Spuściła wzrok. – Wyrosłam w innym języku – powiedziała. – Pod innym słońcem. Wierzę w to, w co muszę wierzyć, żeby sobie jakoś radzić. – A gdybyś była wolna? Czy to by coś zmieniło? – Pomówimy o tym, kiedy tak się stanie. Obie jednak wiedziałyśmy dobrze, że sojusz ze mną przeciwko mojemu mężowi nie przyspieszy obdarowania jej wolnością. – Myślę jednak – powiedziałam – że jakiekolwiek sekrety kryjesz w swoim sercu, Bóg je widzi i wie, że jesteś dobrym człowiekiem, więc spojrzy na ciebie łaskawie. Zerknęła na mnie. – Ale który Bóg? Twój czy tego mnicha? I miała rację. Kiedy byłam dzieckiem, wszystko wydawało się takie proste. Był jeden Bóg, który kiedy był rozgniewany, przemawiał głosem grzmotów, ale także miał w sobie dosyć miłości, by mnie ogrzać wieczorem, kiedy się do niego zwracałam. Albo tak mi się przynajmniej zdawało. I im więcej się uczyłam, im bardziej złożony i niezwykły stawał się dla mnie świat, tym większa zdawała mi się Jego skłonność, by uznać moją wiedzę i połączyć się ze mną. Bo cokolwiek człowiek osiągnie, pochodzi to przede wszystkim od Niego. Ale już nie wierzyłam, że to prawda. Teraz największe ludzkie osiągnięcia wydawały się być bezpośrednim przeciwieństwem Boga, albo przynajmniej tego Boga, który rządził obecnie Florencją. Ten Bóg był tak owładnięty myślą o szatanie, że nie pozostawało Mu już chyba czasu na piękno albo cud. Całe nasze obcowanie ze sztuką zostało potępione, gdyż było to jeszcze jedno miejsce, gdzie zagnieździło się zło. A ja już nie umiałam odróżnić, który Bóg jest prawdziwy. Wiedziałam tylko, który przemawia najgłośniej. – Jestem pewna jednego, nie chcę żyć z Bogiem, który wyśle mnie albo nawet mojego męża do piekła, nie wysłuchawszy nas przedtem – powiedziałam spokojnie. Spojrzała na mnie z czułością. – Zawsze byłaś miękka, nawet jako dziecko, kiedy próbowałaś być twarda. Dlaczego masz tak dbać o niego? – Ponieważ... Bo w jakiś sposób sądzę, że on nie może nic na to poradzić. I dlatego, że... – Zamilkłam. Czy naprawdę wierzyłam w to, co chciałam powiedzieć? – Bo myślę, że na swój sposób mu na mnie zależy. Potrząsnęła głową, jakbyśmy naprawdę należały do innego ludzkiego gatunku, a ona nic z tego nie mogła pojąć. – Może nawet masz rację. Chociaż to nie jest żaden powód, żeby mu wybaczyć – stwierdziła, a potem wstała i podała mi rękę. – O co chodzi? – Jest coś, co powinnaś zobaczyć. Czekałam na tę chwilę. Wyprowadziła mnie z mojej mrocznej sypialni przez kamienny podest do niewielkiego pokoiku, który w innym domu nadawałby się na pokój dziecinny. Wyciągnęła z kieszeni klucz, wsunęła go w ciężki zamek i otworzyła drzwi. Ujrzałam przed sobą nowo urządzoną pracownię. Biurko, z boku kamienny pojemnik z kilkoma wiaderkami, na stoliku przy oknie rząd butelek, skrzynek i małych miękkich paczuszek opatrzonych naklejkami, a obok komplet pędzli rozmaitych wielkości. Była tam także płyta szlifierska do ostrzenia kawałków węgla czy kredy i dwie duże drewniane deski, gotowe do zagruntowania i malowania. – Zgromadził to wszystko, kiedy byłaś chora. A ja przyniosłam to tutaj z twojej skrzyni. – Wskazała na mój wystrzępiony egzemplarz podręcznika Cenniniego, nad którego kartami wylałam tyle gorzkich łez, bo dawał mi wiedzę bez możliwości zastosowania jej w praktyce. – Dobrze zrobiłam, prawda? Kiwnęłam w zamroczeniu głową i podeszłam do stolika. Otwierałam pokrywki pudełek i wtykałam palec w proszki. Głęboka czerń, ognista żółtość toskańskich krokusów, a w kamiennym pojemniku głęboka zieleń zapowiadająca możliwość namalowania setek drzew i roślin. Wstrząs na widok tylu barw był jak pierwszy promień słońca nad miastem zamarzłym po śnieżycy. Czułam, że się uśmiecham, ale także, że napływają mi do oczu łzy. Skoro nie możemy się kochać, mój mąż i ja, to możemy przynajmniej uprawiać alchemię. Na dworze topniały lody i zbliżała się wiosna, a ja poplamionymi palcami, stwardniałymi od ucierania proszków, przygotowywałam sobie ucztę z farb. Wiele musiałam się nauczyć. Erila mi pomagała, odmierzając i mieszając proszki oraz przygotowując powierzchnię desek. Nikt nam nie przeszkadzał. Dom wokół nas żył własnym życiem i jeżeli nawet plotkowano po kątach, to plotki na mój temat na pewno był mniej szkodliwe niż te szerzące się już poważnie o grzesznym życiu. Zajęło mi niemal pięć tygodni przenoszenie mojego Zwiastowania na deskę. Byłam całkowicie pochłonięta układem fałd szaty Matki Boskiej (wciąż mi brakowało lapisu, ale uzyskałam niezły odcień błękitu z pomieszania indygo z bielą ołowiową), odmalowaniem głęboką ochrą kafelków podłogi czy złotymi listkami aureoli mojego Gabriela, co miało stanowić świetlisty kontrast dla ciemnej ramy okiennej w głębi obrazu. Z początku moja ręka była mniej wprawna we władaniu pędzlem niż piórem i moja nieudolność wprawiała mnie niekiedy w rozpacz, ale powoli wzrastało poczucie pewności siebie, tak że kiedy tylko skończyłam jedno, natychmiast chciałam zabierać się do dalszej pracy. I w ten sposób zapomniałam o swoim bólu, o szaleństwie mojego brata i męża i zostałam uleczona. Powróciła mi wreszcie moja ciekawość świata i zaczęłam się buntować przeciwko dobrowolnie narzuconemu sobie wygnaniu. Erila wspierała mnie w tym dzielnie, znosząc mi smakowite plotki, jak ptasia matka, która ładuje kąski w pisklęce dzioby, póki maleństwa nie urosną i nie potrafią same zdobyć sobie żywności. A jednak nasze pierwsze wspólne wyjście na miasto wstrząsnęło mną. Była późna wiosna, ale ogarnięte pobożnością miasto wyglądało ponuro. Stukot obcasów prostytutek zastąpił teraz grzechot przebieranych w palcach paciorków różańca, a jedynymi chłopcami na ulicach byli ci, którzy wszelkimi środkami dążyli do zbawiania dusz swoich bliźnich. Minęłyśmy ich maszerujący zastęp na placu: ośmio– czy dziewięciolatki w służbie Pana Boga, zachęcani do niej przez rodziców, którzy, jak mówiła Erila, wykupywali całe bele białego materiału, by im uszyć anielskie szaty. Także bogacze zaczęli się ubierać inaczej
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.