ďťż

- Pomyślałam, że możemy urządzić w bibliotece centrum dowodzenia...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
Tu jest broń, książki dotyczące magii, sztuki wojennej, wampirów i demonów. Mam kilka pomysłów... - Nie wątpię - wymamrotał Cian. - Najpierw... - podeszła do stołu i wzięła do ręki kryształową kulę. - Niczego się nie nauczyłaś za pierwszym razem? - zapytał Hoyt. - Nie chcę jej szukać, wiemy, gdzie jest. Albo gdzie była. - Glenna usiłowała zmienić nastrój. Jeśli są tak spięci, to lepiej, żeby wykorzystali ten stres produktywnie. - Cały czas mówi się, że przyjdą inni. Myślę, że nadeszła pora, żeby ich poszukać. Hoyt zamierzał zrobić dokładnie to samo, ale nie mógł się teraz do tego przyznać, żeby nie wyjść na głupca. - Odłóż ją. Minęło zbyt mało czasu, odkąd używałaś jej ostatni raz. - Wyczyściłam ją i naładowałam. - Mimo wszystko. - Odwrócił się do ognia. -Teraz zrobimy to na mój sposób. - Znana śpiewka. - Cian podszedł do barku i wziął ciężką karafkę. - Róbcie, co chcecie. Ja napiję się brandy. W innym pokoju. - Proszę, zostań. - Glenna uśmiechnęła się na wpół przepraszająco, na wpół przypochlebnie. - Jeśli kogoś znajdziemy, powinieneś go zobaczyć. Będziemy musieli zdecydować, co robić. Wszyscy. Tak naprawdę powinnam pójść po Kinga. Hoyt udawał, że nie zwraca na nich uwagi, ale wcale niełatwo było mu zignorować lekkie ukłucie zazdrości. Cian uczył ją posługiwać się mieczem, a ona dramatyzowała nad maleńkim zadraśnięciem na jego ramieniu. Rozłożył ręce i próbował skupić się na płomieniach, podsycając je swoją irytacją. - Niezły pomysł - Cian skinął głową w stronę Hoyta - ale on już chyba zaczął. - Na litość... No dobrze, dobrze. Ale musimy stworzyć krąg. - Nie potrzebuję do tego kręgu. Czarownice wiecznie tworzą kręgi i układają rymowane zaklęcia. Dlatego ich czary niewiele mają wspólnego z prawdziwą magią. Glenna aż otworzyła usta ze zdumienia, a Cian uśmiechnął się do niej i mrugnął. - Zawsze uwielbiał tylko siebie. Brandy? - Nie. - Odłożyła kulę i skrzyżowała ramiona na piersi. - Dziękuję. Ogień trzasnął i podskoczył w górę, płomienie lizały chciwie polana. Hoyt używał swego własnego języka, który miał we krwi, by pobudzić płomienie do tańca. Gdzieś w głębi duszy miał świadomość, że się popisuje, przeciąga tę chwilę i dodaje jej dramatyzmu. Wraz z chmurą dymu i sykiem płomieni w ogniu zaczęły ukazywać się obrazy. Cienie i ruch, kształty i sylwetki. Teraz Hoyt myślał już tylko o magii, czarach i mocy. Poczuł, że Glenna zbliżyła się do niego - ciałem i umysłem. 00 Wśród płomieni cienie i sylwetki zaczęły nabierać kształtów. Kobieta na koniu, z włosami splecionymi w długi warkocz i kołczanem przerzuconym przez ramię. Smukły wierzchowiec złotej maści biegł niemal dzikim galopem przez ciemny las. Na twarzy kobiety malowały się lęk i żelaz-n.i determinacja, gdy jechała przytulona do szyi konia, jedną ręką ściskając go za grzywę. Człowiek, który nie był człowiekiem, wyskoczył z lasu, ale koń go odepchnął. Z ciemności wyłoniło się więcej potworów, zaczęły otaczać amazonkę i wierzchowca. Koń zadrżał i w nagłym błysku światła na jego miejscu pojawił się człowiek, wysoki, młody i szczupły. On i kobieta stanęli plecami do siebie z obnażonymi mieczami, a wampiry rzuciły się na nich. - To droga prowadząca do Tańca. - Cian podbiegł do ściany, schwycił miecz i obosieczny topór. - Idź do Kinga - rozkazał Glennie, pędząc do okna. - Zostańcie tutaj. Nikogo nie wpuszczajcie. Nikogo ani niczego. - Ale... Otworzył okno i wydawało się, że... przez nie wyfrunął. - Hoyt... Ale ten już chwytał szpadę i miecz. - Zrób tak, jak powiedział. Wyskoczył przez okno niemal tak szybko jak Cian. Glenna nie wahała się, tylko ruszyła za nimi. Hoyt pobiegł do stajni, otwierając mocą drzwi. Gdy koń wybiegł z zagrody, Hoyt uniósł ręce, by go zatrzymać. Nie było czasu na uprzejmości. - Wracaj! - krzyknął do Glenny. - Jadę z tobą i nie traćmy czasu na kłótnie. - Gdy złapał konia za grzywę i wskoczył mu na grzbiet, Glenna odrzuciła głowę do tyłu. - W takim razie pójdę pieszo. Zaklął siarczyście, ale wyciągnął do niej rękę. Koń zarżał na widok biegnącego w ich stronę Kinga. - Co się, do diabła, dzieje? - Kłopoty! - odkrzyknęła Glenna. - Na drodze do Tańca. - Koń zarżał znowu, a ona oplotła Hoyta ciasno ramionami. - Jedź! Moira wciąż walczyła, ale już nie o swoje życie. Zjawiło się ich zbyt wiele i były za silne. Wiedziała, że umrze, walczyła teraz o czas, o każdy cenny oddech. Nie było miejsca ani czasu na użycie łuku, ale miała krótki miecz, którym mogła ich dosięgnąć. Wrzeszczały, gdy cięła je ostrzem, i niektóre upadały, lecz po chwili wstawały i znowu ruszały do ataku. Już nie mogła ich zliczyć, nie wiedziała, z iloma walczy Larkin, ale wiedziała, że jeśli ona się podda, dopadną go. Dlatego walczyła, żeby ustać na nogach, żeby móc go chronić. Skoczyły na nią dwa naraz, a jej udało się zranić jednego. Czerwone oczy potwora pokryły się bielmem, a krew trysnęła z niego gwałtownym strumieniem. Ku przerażeniu Moiry jeden ze stworów dopadł do rannego i zaczął chłeptać jego krew. W tej samej chwili inny wykorzystał jej brak koncentracji i zaatakował, rzucił się na nią niczym wściekły pies o wyszczerzonych kłach i czerwonych oczach
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.