ďťż

Oczywiście to fałszywe nazwisko...

Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gównianego szaleństwa.
.. - Oczywiście. - Znasz prawdziwe? - Nie. Wynajęli nas jego ludzie. - Ciekawe. A więc nikt z nas nie zna jego prawdziwego nazwiska? - Na to wygląda. I jestem pewien, że nigdy go nie poznamy. Trevor wskazał stację benzynową. - Stań na chwilę. Kupię piwo. Wes czekał przy dystrybutorze. Ustalono, że pozwolą mu pić, dopóki wszystkiego się nie dowiedzą. Chcieli zdobyć jego zaufanie, a potem delikatnie skłonić go do zachowania względnej trzeźwości. Któregoś wieczoru mógłby się urżnąć i chlapnąć coś U Pete'a, a była to ostatnia rzecz, jakiej potrzebowali. Chap czekał w wynajętym samochodzie przed pralnią osiem kilometrów na południe od Ponte Vedra Beach. Wręczył Trevorowi cienką, tanią walizeczkę i powiedział: - Trzymaj. Równo sto tysięcy. Spotkamy się w kancelarii. Trevor go nie słyszał. Otworzył walizeczkę i zaczął liczyć pieniądze. Wes zawrócił i ruszyli na północ. Studolarowe banknoty były ułożone rzędami. Dziesięć rzędów po dziesięć tysięcy dolarów w każdym. Trevor zamknął walizeczkę i przesiadł się na lewą stronę. ROZDZIAŁ 27 Pierwszym zadaniem Chapa jako praktykanta bez uprawnień było wysprzątanie sekretariatu i usunięcie wszystkiego, co choćby tylko kojarzyło się z kobietą. Stare szminki, pilniki do paznokci, ananasowe ciągutki i kilkanaście pornograficznych romansideł wylądowało w wielkim kartonowym pudle. Chap znalazł również kopertę z osiemdziesięcioma dolarami i garścią bilonu. Wziął ją szef. Powiedział, że to podręczna kasa. Fotografie Jan zostały zawinięte w stare gazety i ułożone w osobnym pudle, łącznie ze szklanymi i porcelanowymi drobiazgami, które widuje się niemal na wszystkich biurkach świata. Chap skopiował również jej terminarz, żeby wiedzieć, ilu klientów ma się spodziewać i kiedy ewentualnie przyjdą. Bez zdziwienia stwierdził, że nawał pracy mu nie grozi. Ani jednej rozprawy sądowej. Dwa spotkania w tym tygodniu, dwa w przyszłym, a potem już nic. Przestudiowawszy kalendarze, zauważył, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Quince Garbe przysłał Braciom pieniądze, Trevor wyraźnie zwolnił obroty. Wiedzieli, że ostatnio coraz więcej pije i częściej obstawia. W telefonicznych rozmowach z psiapsiółkami Jan wspominała, że jej szef dłużej przesiaduje U Pete'a niż w pracy. Podczas gdy Chap pakował jej rzeczy, porządkował biurko, odkurzał akta i wyrzucał stare czasopisma, w sekretariacie od czasu do czasu dzwonił telefon. Ponieważ odbieranie telefonów należało do jego obowiązków jako praktykanta, starał się zawsze być w pobliżu. Większość interesantów dzwoniła do Jan, więc grzecznie im tłumaczył, że Jan już tu nie pracuje. "Szczęściara" - tego rodzaju reakcja zdecydowanie przeważała. Rankiem przyszedł agent przebrany za stolarza; miał wymienić frontowe drzwi. Trevor podziwiał sprawność i wydajność pracy Chapa. - Tak szybko? Skąd go wytrzasnąłeś? - Z książki telefonicznej - odrzekł praktykant. Po stolarzu przyszedł agent przebrany za ślusarza i wymienił wszystkie zamki. Ich umowa przewidywała, że przez co najmniej miesiąc Trevor nie przyjmie ani jednego klienta. Długo się z nimi o to wykłócał, jakby był najsłynniejszym adwokatem w kraju i musiał bronić swojej reputacji. Pomyślcie o ludziach, którzy mogą mnie potrzebować! - jęczał. Dobrze wiedzieli, ilu klientów przyjął w ciągu ostatnich trzydziestu dni, więc nalegali, dopóki się nie zgodził. Kancelarię chcieli mieć tylko dla siebie, dlatego Chap obdzwonił wszystkich umówionych interesantów i powiedział im, że w dniu spotkania mecenas Carson będzie zajęty w sądzie. Zmiana terminu raczej nie wchodziła w rachubę, ale gdy tylko jakiś się zwolni, Chap natychmiast da znać. - Nie wiedziałem, że on prowadzi sprawy sądowe - zdziwił się któryś. - Ależ tak - zapewnił go Chap. - To bardzo poważny proces. Pozbył się wszystkich oprócz jednej klientki. Trevor reprezentował ją od trzech lat - szło o alimenty - dlatego nie mógł jej tak po prostu zostawić. Do kancelarii wpadła Jan. Pewnie chciała trochę narozrabiać, bo przyprowadziła ze sobą chłopaka. Góra mięśni, biała koszula, krawat, ortalionowe spodnie, kozia bródka - wyglądał na takiego, co to sprzedaje używane samochody. Trevorowi mógłby dokopać, ale z Chapem wolał nie zadzierać. - Chciałabym porozmawiać z Trevorem - powiedziała Jan, rozglądając się po wysprzątanym sekretariacie. - Przykro mi, ale mecenas wyszedł na spotkanie. - Kim pan, do diabła, jest? - Praktykantem. - Praktykantem? To niech pan lepiej zażąda, żeby płacił panu z góry. - Dziękuję za radę. Pani rzeczy są w tych kartonach. Zauważyła, że czasopisma na półkach zostały uporządkowane i odkurzone, że kosz na śmieci jest pusty, a meble wypolerowane i błyszczące. W powietrzu unosił się lekki szpitalny zapach, jakby ktoś zdezynfekował miejsce, które kiedyś zajmowała. Trevor już jej nie potrzebował. - Niech pan mu powie, że wisi mi tysiąc dolarów zaległej pensji - dodała. - Dobrze, powtórzę - odrzekł Chap. - Coś jeszcze? - Tak, chodzi o tego wczorajszego klienta, Yatesa Newmana. Niech pan powie Trevorowi, że sprawdziłam w gazetach. W ciągu ostatnich dwóch tygodni na międzystanówce dziewięćdziesiąt pięć nie było ani jednego śmiertelnego wypadku. Żadna Newman tam nie zginęła. Coś tu śmierdzi. - Dziękuję, na pewno powtórzę. Jan rozejrzała się ostatni raz i szyderczo wykrzywiła usta, widząc nowe drzwi. Jej chłopak zmiażdżył Chapa wzrokiem, jakby - mimo wszystko - miał ochotę skręcić mu kark, ale zrobił to dość ostrożnie, w drodze do drzwi. Wyszli, niczego nie tłukąc ani nie łamiąc i poczłapali ciężko chodnikiem, każde z pudłem pod pachą. Chap obserwował ich chwilę, a potem zaczął przygotowywać się do kolejnego wyzwania: do lunchu. Poprzedniego wieczoru zjedli kolację dwie ulice od Żółwia Morskiego, w nowej, straszliwie zatłoczonej restauracji serwującej owoce morza. Zważywszy na wielkość porcji, ceny były doprawdy zabójcze i właśnie dlatego Trevor, najmłodszy stażem milioner w Jacksonville, nalegał, żeby tam pójść. Oczywiście on stawiał, szastał pieniędzmi na lewo i prawo. Urżnął się pierwszym kieliszkiem martini, więc nie pamiętał, co jadł. Wes i Chap wyjaśnili, że klient nie pozwala im pić. Sączyli wodę mineralną i napełniali mu kieliszek
Wątki
Powered by wordpress | Theme: simpletex | © Nie chcesz mnie, Ben. Składam się z siedmiu warstw popieprzenia okraszonych odrobiną gĂłwnianego szaleństwa.